Jak wiadomo, św. Walenty to patron zakochanych. A szczęśliwie zakochani, którzy szczęśliwie zakładają rodziny - szczęśliwie budują przyszłość państwa, poprzez tzw. podstawową komórkę społeczną. Bez tego skromnego kroku: od miłosnego zauroczenia, do ołtarza, nie ma mowy o harmonijnym rozwoju przyszłych dzieci. Nie może być więc demograficznej mowy o prostej zastępowalności pokoleń, z którą jak wiadomo - w Polsce krucho. Małżeństw - młodzi ludzie zawierają coraz mniej. Dzieci rodzi się (prawie) najmniej w Europie.
Czy św. Walenty śpi? Wiara podpowiada, że zapewne robi co może, by pary szczęśliwie połączyć. Ale co potem? Potem młodzi zderzają się z rzeczywistością, w której przychodzi polskim rodzinom żyć. I wyć. Na ten temat pisać można długo i smutno, powstają nawet prace doktorskie. W soczewce jednak, czasem widać więcej, wyraźniej, czy też po prostu - groteskowo, a… prawdziwie.
Przedstawiam więc absolutnie subiektywny, "top ten" (anty)rodzinnych absurdów. Numerki można przestawiać dowolnie, a nawet poniżej dopisywać własnorodzinnie zaobserwowane i doświadczone koszmarki. Soczewka w numerkach, która przybliża rzeczywistość polskiej rodziny.
-
Na dobry początek. Sprawa mocno aktualna. Czyli dzielenie matek, które urodziły dzieci w 2013. Matkom tzw. „pierwszego kwartału” nie należy się przedłużony macierzyński. Dopiero urodzenie dziecka po kwietniu 2013 r. nadaje odpowiednie „uprawnienia”, by dłużej pozostać przy dziecku. Matki „gorszej jakości” protestują. Znając (negatywne) doświadczenia protestujących, dyskryminowanych grup w Polsce, życzmy im powodzenia…
-
Takie małe zestawienie farmaceutyczne: hormonalne pigułki Diane 35, działające antykoncepcyjne, a przepisywane nagminnie przez ginekologów jako „środek na trądzik”, są refundowane. Kosztują 10 zł za miesięczną „kurację”. Od tej kuracji, już co najmniej cztery panie, przeszły na tamten świat… Tymczasem lek na podtrzymanie ciąży, Duphaston, nie jest refundowany, kosztuje 45-50 zł za tydzień kuracji. Milczeniem pomińmy tu regularne mieszanie w liście leków refundowanych, które powoduje że raz rodziny stać na ich wykupienie. A za kilka miesięcy - niestety nie.
-
Kolejna nowość (anty)rodzinna. Jak wiadomo, w niektórych miastach w Polsce pojawiły się tzw. karty dużej rodziny, które pozwalają wielodzietnym taniej skorzystać np. z basenu. Nie jest to wielka pomoc ale z pewnością - bardzo ważna. Bo promuje wielodzietność i pozwala choć trochę wyrównywać szanse rodzin, które decydują się na wychowanie większej ilości przyszłych podatników, obywateli, płatników ZUS. Otóż ostatnio pojawił się kongenialny pomysł: opodatkowania tychże ulg! Komentarz zbyteczny. Jednak aż korci, by po babcinemu stwierdzić: „Kto daje i zabiera”…
-
Jak wiadomo, od kilku lat, przy rozliczaniu podatkowym, można odpisywać ulgi na dzieci. Od tego roku - zyskają co prawda nieco rodziny wielodzietne. Jednak kosztem… rodzin z jednym dzieckiem. Którym część przywileju odebrano. Rozwiązanie bardzo „janosikowe” i „rozwojowe” - wszak wielodzietność zaczyna się właśnie od jedynaka. Lub… na jedynaku się kończy.
-
Szpitale. Chociaż hospitalizowane dzieci, mogą w szpitalach przebywać razem z rodzicami, to praktyka lekarsko - opiekuńcza skrzeczy. Gdy potomek trafia do publicznej placówki, zaczyna się mały koszmar. Kto zna, ten wie. Kto nie zna - nie życzę poznania… Pomijając sympatyczny fakt, że gdy rodzic zostaje w szpitalu z dzieckiem starszym niż cztery latka, często nie może liczyć na legalne zwolnienie z pracy. Bo przecież szpital „doskonale” się dzieckiem opiekuje… Przerabiane, gdy trzeba było zająć się osobiście, pozostawioną na pastwę szpitalnego losu, połamaną dziewięciolatką.
-
Przedszkola, czyli miejsca, których nadal nie ma. A o miejsca w nich - łatwiej dzieciom, których rodzice pozostają w konkubinacie. Takie przedszkolne punkty za pochodzenie. A skoro jesteśmy przy wczesnej edukacji: warto wspomnieć też nieudaną reformę - wtrącającą sześciolatki przymusowo do szkoły. Ministerstwo Edukacji Narodowej uparcie twierdzi, że reforma jest doskonała. A rodzice rwą włosy z głów, bo sześciolatki w szkołach sobie nie radzą…
-
Szalony podatek na VAT na ubranka dziecięce. Konia z rzędem temu, kto za 200 zł, nie odwiedzając sklepów z używaną odzieżą, w podstawowy sposób, ubierze trzylatka. Który i tak wyrośnie za trzy miesiące… I zakupy od nowa.
-
Podatki i dziedziczenie. Temat szeroki i grząski zarazem. Pierwszy przykład: podatek dochodowy jest naliczany nawet w przypadku nie przekroczenia przez rodzinę minimum socjalnego. A gdy kobieta nie pracuje zawodowo i pozostaje w domu, w przypadku wcześniejszego zgonu męża, nie dziedziczy jego składek emerytalnych. Pominę tu absurdalne rozwiązanie, które nie pozwala dzielić dochodów przez wszystkich członków rodziny. Tymczasem rodzice samotnie wychowujący dzieci - mogą rozliczać się wspólnie. Co się (pod względem ekonomicznym) bardziej opłaca?
-
Znów tematyka zdrowotna. Jak wiadomo, w państwowej placówce, trudno dziecku dobrze wyleczyć zęby. Służba zdrowia biedna jest więc rodzic płaci prywatnie! Mocniejszy przykład: brakuje publicznych pieniędzy na leczenie ciężko chorych dzieci. Tymczasem in - vitro będzie refundowane. I pieniądze jakoś są. A skoro przy in - vitro jesteśmy. Jeśli niektóre pary będą mogły starać się o refundację zabiegu, który nie leczy przyczyn niepłodności, to dlaczego nie refundować naprotechnologii? Naprotechnologia sporo kosztuje, ale leczy przyczyny (!).
-
Podręczniki. Co roku inne, co roku droższe. I tak przemyślnie wydawane, że nawet rodzeństwo „rok po roku” nie może ich po sobie używać. Tu warto też przypomnieć niedawny pomysł min. Boniego, który tak informatyzuje kraj, że zamierza pozamykać część szkolnych bibliotek. Kaganek nowoczesnej oświaty: drogie książki do kupienia oraz ich całkowity brak.
W kontekście wyliczanki „top ten (anty)rodzinnej” przypominają się słowa premiera, które wypowiedział krótko przed ogłoszeniem obecnego roku, rokiem rodziny. Pan premier miał stwierdzić, że państwu najbardziej opłaca się rodzina bez dzieci. Odczytując te słowa przez soczewkę powyższych absurdów, premierowskie słowa jawią się jako spójne, logiczne i czytelne.
Przyznam, że w trakcie powyższej wyliczanki, okazało się że 10 punktów (anty)rodzinnych absurdów, to stanowczo zbyt mało. Śmiało można wypisać dwa, trzy czy dziesięć razy więcej… I jeśli patron zakochanych, św. Walenty, ten „top ten” przeczytał, z pewnością złapał się za głowę i mocno potrząsnął aureolą. Bo jak w tej Polsce dalej łączyć szczęśliwie pary? Jak doprowadzać młodych do ołtarza?
Trzeba jednak wierzyć, że Święty poradzi sobie. Jest bowiem również patronem, delikatnie to ujmijmy, zawirowanych emocjonalnie. Którzy nie zważają na ekonomię, politykę antyrodzinną, tysiące trudności, chcą kochać.