Istota dramatu leży w tym, że pani feministka, jak też przeważająca część jej środowiska, gdy tylko orientuje się, że coś jej nie odpowiada, natychmiast zaprzecza, a swój sprzeciw uzasadnia tym, że rozmówca nie rozumie, nie zna się, nie wie, o czym mówi.
W “Po drugiej stronie lustra” Lewisa Carolla występuje dość irytująca postać, znana polskim czytelnikom jako Wańka Wstańka (ang. Humpty Dumpty).
We wspomnianej książce jajopodobny stwór wdaje się w dyskurs na temat semantyki i pragmatyki, tłumacząc skonfudowanej Alicji, że uważa się za pana słów, dlatego też w zależności od sytuacji i zaistniałej potrzeby nadaje słowom odpowiednie znaczenia. Strategia tyle przydatna, co niebezpieczna, zdolna zainspirować całe tomy dywagacji na temat potęgi i siły sprawczej słowa, istnienia(?) obiektywnej prawdy, odpowiedzialności za to, co wypowiadamy i co głosimy.
Temat-rzeka. Na dodatek rwąca i wciąż nieuregulowana.
Humpty Dumpty przypomniał mi się podczas oglądania programu publicystycznego z udziałem czołowej polskiej feministki. A jako że był okres Bożego Narodzenia, dlatego wyszedłem z założenia, że wytrzymam, dam radę i wysłucham we względnym spokoju tego, co ma do powiedzenia.
O, złudna nadziejo! Problem nie polegał na tym, że głoszone przez panią feministkę poglądy były absurdalne. Nie chodziło o to, że czując swą intelektualną niższość uciekała się do tanich chwytów, mających w założeniu wytrącić rozmówców z równowagi. Nawet nie o to, że tracąc już doszczętnie merytoryczny grunt pod nogami, jej jedynym sposobem rozpaczliwej obrony było strojenie min wyrażających politowanie i mantryczne powtarzanie: nie, nie, nie!
Istota dramatu leży w tym, że pani feministka, jak też przeważająca część jej środowiska, jest dotknięta syndromem Humpty Dumpty. Gdy tylko orientuje się, że coś jej nie odpowiada, natychmiast zaprzecza, a swój sprzeciw uzasadnia tym, że rozmówca nie rozumie, nie zna się, nie wie, o czym mówi.
Wie ona, a wie to, co wie. Co zaś wie, tego się nie dowiemy, bo albo jesteśmy zbyt ograniczeni, albo nim ostatnim porywem woli i umysłu ogarniemy tajemnicę, nastąpi już zmiana znaczenia, i cały trud idzie na marne. Jak krew w piach. Nie przesadzam. Przykład? Proszę bardzo.
Otóż proszę sobie wyobrazić, że papież Benedykt XVI nie ma pojęcia o czym mówi (sic!), wymieniając ideologię gender jako jedno z niebezpieczeństw dla współczesnego świata. Najwyraźniej jest zbyt, powiedzmy delikatnie, ograniczony. Cóż z tego, że zaproszony redaktor (ciemnogrodzianin) stara się w prostych, żołnierskich słowach wyjaśnić, co sygnalizował Benedykt. Okazuje się, że w gender wcale nie o to chodzi, a że tak zrozumiał staruszek-papież, no to już sami widzimy i rozumiemy...
I tak no stop, w koło Macieju, my im tak, oni nam siak, my im, że smutno, oni, że wesoło. Jeśli nie mamy nic innego do roboty, a przy okazji dysponujemy stalowymi nerwami, zajęcie wydaje się idealne.
Problem w tym, że nigdy nie dojdziemy do żadnego wniosku, bo o taki trudno, w sytuacji, gdy dwie strony dialogu(?) posługują się diametralnie różnymi systemami. Jest temat do kolejnych programów, pieniądze popłyną szerokim strumieniem, ktoś zabłyśnie, ktoś się dowartościuje, jeszcze inny zdenerwuje. No i git malina, jak mawia młodzież.
Wszystko byłoby w zasadzie dobrze, gdyby nie mały szczegół z wierszyka dla dzieci, którego bohaterem jest Humpty Dumpty. Wygłaszał on swoje mądrości siedząc okrakiem na murze (znaczenia?), z którego w końcu z wielkim hukiem spadł i nikt, nawet ludzie króla na swych pięknych koniach, nie potrafił go od nowa poskładać. Niewesoły koniec. Może właśnie tego obawia się Benedykt XVI?
Michał Nolywajka