21-letnia Niemka poczęta in vitro zażądała danych swego ojca - dawcy nasienia. - Prędzej pójdę do więzienia – odparł szef banku spermy. Wczoraj sąd wydał wyrok w ich sporze.
- Czuję się, jakbym nie była kompletna. Wyobrażam sobie, że gdy dotrę do ojca, będzie to jak znalezienie mojej drugiej połowy – mówiła Sarah P. Tymczasem szef kliniki in vitro w Essen, gdzie została poczęta, dr Thomas Katzorke odmówił jej informacji, zasłaniając się tym, że obiecywał dawcom nasienia pełną anonimowość.
Sąd krajowy w Hamm uznał, że kobieta ma prawo wiedzieć, kim jest jej ojciec.
Sprawa ta pokazuje konsekwencje przedmiotowego traktowania dziecka w procedurze in vitro. Świetnie opisał je sam dr Katzorke. Mówił, że do tej pory dostawał życzenia świąteczne od rodziców wdzięcznych, że dzięki niemu mają dzieci. Ale gdy maleństwa dorosły, zaczęły się dopominać o swoje prawa. Chcą poznać biologicznych rodziców. - Co tydzień przychodzi w tej sprawie do kliniki list. Siedzimy na bombie zegarowej - przyznał lekarz.
"Wiele dzieci, które przyszły na świat dzięki osiągnięciom medycyny, przeżywa poważne problemy emocjonalne, dowiadując się z czasem, że tata nie jest ich tatą. Teraz, jeśli zechcą, dowiedzą się, od kogo pochodzą" – skomentował wczorajszy wyrok „Kölner Stadtanzeiger”. Czy słusznie? Dr Katzorke przed sądem plątał się w zeznaniach. I nie wiadomo, czy dane ojca Sary P. są znane, czy też zaginęły po śmierci notariusza, u którego zostały zdeponowane. Być może więc jej ojciec nadal będzie znany wyłącznie pod kartotecznym numerem 261.
Podobny problem dotyczy w Niemczech 100 tys. osób.
jdud /wyborcza.pl