Wesoło, ale smutno, czyli śmiech przez łzy. Dramat rodzinny w filmie „Mój rower” Trzaskalskiego staje się punktem wyjścia do opowieści o trudnych pokoleniowych relacjach.
Po znakomitym „Edim” był mniej udany „Mistrz”, a następnie długa przerwa. „Mój rower”, osadzony w nieco pocztówkowym krajobrazie współczesnej Polski, ogląda się łatwo i przyjemnie. Bohaterami miejscami zabawnej opowieści są trzej przedstawiciele wielopokoleniowej rodziny, a raczej tego, co z niej pozostało. Trzaskalski operuje żartem, ironią, pokazuje wydarzenia z dystansu i zręcznie steruje emocjami widza, który w zasadzie gotów jest przyjąć podstawowe przesłanie filmu, czyli kochajmy się. To także film o tym, jak łatwo zagubić to, co najważniejsze, czyli zaufanie i miłość, poddając się ciśnieniu rzeczywistości, oraz o potrzebie wybaczania – co jest najtrudniejsze. Bo tylko wtedy można odbudować na nowo relacje między niby bliskimi, a tak naprawdę oddalonymi od siebie, nie tylko w przestrzeni, ludźmi. „Mój rower” stawia też problem braku autorytetów, których pozbawieni są młodzi, wchodzący w życie ludzie. Bo co ta podzielona rodzina może zaoferować prócz, jak słyszymy w filmie, alimentów swoim najmłodszym przedstawicielom.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz