Jak katolik nawrócił ateistę za pomocą legend i mitów Północy.
26.11.2012 14:53 GOSC.PL
Nieformalna grupa intelektualistów, zgromadzonych wokół autora "Opowieści z Narnii", znana była w Oksfordzie jako Inklingowie. W latach 30. i 40. XX wieku każdy mieszkaniec uniwersyteckiego miasta wiedział, że we wtorek w pubie Eagle & Child może spotkać Lewisa, Tolkiena, Williamsa i resztę roześmianego towarzystwa. Co ich łączyło? Pasja z jaką czytali staroislandzkie sagi i średniowieczne opowieści, zamiłowanie do dobrego piwa i coś, co w ówczesnym Oksfordzie nie było wcale popularne - chrześcijaństwo.
Z tym ostatnim jednak sprawa nie była taka prosta. O ile Tolkien był wierzącym od dziecięcych lat katolikiem, o tyle życie duchowe Lewisa wyglądało jak zawiła droga, prowadząca serpentynami na górska przełęcz. Urodził się w Belfaście, w praktykującej rodzinie anglikańskiej. Jego dziadek był nawet pastorem. Gdy miał 9 lat, zmarła jego matka. Jako nastolatek wybrał życie ateisty. Można zastanawiać się, czy kilkunastoletni chłopiec jest w stanie świadomie dokonać tak ważnego wyboru. Ale niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, faktem jest, że Lewis przez lata konsekwentnie trzymał się tej decyzji.
Jako ateista walczył w wielkiej wojnie, jako ateista i racjonalista bił się też o umysły swoich studentów, wykładając literaturę średniowieczną i renesansową na katedrach uniwersyteckich Oksfordu. W tym czasie poznał Tolkiena - postać o skrajnie odmiennych przekonaniach. W zasadzie łączyło ich jedno zamiłowanie: słabość do opowieści i mitów dalekiej Północy.
Właśnie to ogniwo sprawiło, że pod koniec lat 20. XX wieku zainicjowali spotkania Inklingów. Uczciwie należy przyznać, że lokomotywą, która wprawiała w ruch całą grupę byłą postać Jacka Lewisa.
Jak wspomniałem, późniejszy autor "Opowieści z Narnii" był przez znaczny okres życia twardo stąpającym po ziemi racjonalistą, który nie dopuszczał do głowy możliwości istnienia jakiejkolwiek siły wyższej. Jednocześnie jednak jego postawie życiowej kształt nadawał ważny priorytet: poszukiwanie prawdy. Z dogmatycznego ateizmu wyleczył się już na początku lat 20., kiedy studiując filozofów, doszedł do wniosku, że należy "uznać istnienie jakiegoś rodzaju boga, za teorię co najmniej dopuszczalną", dodając przy tym, że "oczywiście niczego nie wiemy na pewno". Wyraźnie jednak odcinał się od koncepcji osobowego Boga chrześcijan, skłaniając się do akceptacji idei absolutu. Wciąż uważał, że jakiekolwiek przejawy religijności są dziecinne i prymitywne. Chrześcijaństwo było dla niego mitem. Bajką, która przekazuje w obrazowy sposób, prostym ludziom, tyle prawdy o absolucie, ile tylko mogą pojąć.
Problem polegał na tym, że wśród tych "prymitywnych" i prostych ludzi, którzy wierzyli Ewangelii, było wielu intelektualistów, których podziwiał (Milton, Spenser, Mallory, Herbert, Chesterton) oraz spora grupa jego przyjaciół z uniwersytetu, jak choćby Tolkien, Greeves, Dyson i Coghill. W tym czasie zaczął doświadczać coraz częściej czegoś, co nazywał "ukłuciami Radości", a była to tęsknota przerastająca wszelkie jego dotychczasowe doświadczenie. W maju 1926 r. zapisał w swoim dzienniku: "Wszystkie moje idee zaczynają się rozsypywać w gruzy". Trzy lata później przyznał, że "Bóg jest Bogiem", wcale jednak nie miał jeszcze na myśli Boga chrześcijan.
Kiedy i jak nastąpił przełom? Czy nagle przed Lewisem rozstąpiło się niebo, lub w czasie burzy znalazł schronienie w starym kościółku na odludziu? Nic z tych rzeczy.
Była to sobota, 19 września 1931 r. Lewis zaprosił na kolację dwóch przyjaciół: Hugo Dysona i J. R. R. Tolkiena. Pierwszy był anglikaninem, drugi jak już wspomniałem - katolikiem. Po kolacji cała trójka wybrała się na spacer. Gdy tak szli w świetle księżyca brzegiem rzeki wywiązała się rozmowa na temat metafory i mitu. Każdy z nich doceniał siłę mitu, jednak dla Lewisa były to "poruszające i piękne, lecz bezwartościowe kłamstwa". Gdy tylko wyraził ten pogląd, zaraz padła odpowiedź autora "Hobbita":
- Nie, to nie są kłamstwa - powiedział Tolkien. - Spoglądasz na drzewa i nazywasz je "drzewami", wcale się nad tym nie zastanawiając. Nazywasz gwiazdę "gwiazdą" i więcej o tym nie myślisz. Jednak pierwsi ludzie widzieli je zupełnie inaczej. Spoglądali na gwiazdy jak na żywe srebro. Dla nich świat pełen był mitologicznych istot - kontynuował. - Człowiek nie jest zaprzysięgłym kłamcą. Wytwory jego wyobraźni muszą też pochodzić od Boga.
Rozwinęła się długa dyskusja o Bogu i mitach. Tolkien wyjaśniał, że ludzie tworząc mity i "zaludniając świat elfami" nie robili niczego innego, jak tylko naśladowali dzieło stworzenia dokonane przez Stwórcę. Innego zaś rodzaju opowieścią jest Ewangelia. Opowieść od Jezusie, Synu Bożym, który stał się człowiekiem, umarł i zmartwychwstał tym różni się od mitów, że jest historią prawdziwą, a poetą, który ją opowiada jest sam Bóg. Dlatego Ewangelii nie sposób potraktować jako zwykłego mitu, bo ta historia ma realny wpływ na nasze życie.
Lewis wrócił do domu o 4 nad ranem. Dwanaście dni później napisał list do swojego przyjaciela, Arthura Greevesa: "Moja wiara w Boga przerodziła się właśnie w zdecydowaną wiarę w Chrystusa - w chrześcijaństwo. [...] W dużym stopniu stało się to za sprawą mojej długiej, nocnej rozmowy z Dysonem i Tolkienem".
Czy Tolkien w swoim wywodzie miał rację? Trudno powiedzieć. Na pierwszy plan wysuwa się co innego. Czytając biografię Lewisa widzimy, że Bóg naprawdę szuka człowieka i dociera do niego najróżniejszymi drogami. Takimi, jakie w danym momencie są najlepsze. I może dotrzeć do każdego. Pod jednym tylko warunkiem: że człowiek szczerze szuka w życiu prawdy.
"Szukajcie Pana, gdy pozwala się znaleźć" (Iz 55, 6a). Nawet pośród elfów i gadających zwierząt.
Przeczytaj także: "Ewangelia wg Tolkiena"
Więcej o nawróceniu Lewisa możesz przeczytać w książkach:
Wojciech Teister