Odpowiedź na to pytanie musi znaleźć Janusz Piechociński. Uda mu się to, jeśli pokaże, czym różnią się ludowcy od konkurencji.
19.11.2012 09:50 GOSC.PL
Wybór Janusza Piechocińskiego na prezesa Polskiego Stronnictwa Ludowego to spore zaskoczenie – wygrał z urzędującym wicepremierem i ministrem gospodarki Waldemarem Pawlakiem większością zaledwie 17 głosów. Nie zwiastuje to wewnątrzpartyjnej rewolucji: to przedstawiciel tego samego pokolenia 50-latków co Pawlak – zdążył otrzeć się jeszcze o Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, jednak karierę zrobił dopiero w wolnej Polsce. Trudno też powiedzieć, by reprezentował inne, niż były premier, skrzydło ideologiczne: nawiązująca do tradycji ruchu ludowego partia nadal będzie technokratyczną reprezentacją interesów grupowych części chłopów, zdolną do koalicji z każdą z bardziej wyrazistych partii, takich jak Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość czy Sojusz Lewicy Demokratycznej.
A jednak Piechociński może być nadzieją dla ugrupowania, którego losy, jeśli się nic nie zmieni, mogą ulec w przyszłości drastycznemu pogorszeniu. PSL to partia, która cieszy się poparciem przede wszystkim na wsi, w miastach osiągając mizerne wyniki. Jednak i to się zmienia, bowiem coraz więcej mieszkańców wsi głosuje na PO lub PiS. Kończy się epoka rozumienia ludowców jako przedstawiciela klasy społecznej – i choć nic nie wskazuje na to, by PSL miał w najbliższych wyborach nie wejść do sejmu (sondaże notorycznie wskazujące, że stronnictwo znajduje się poniżej progu wyborczego, można o kant stołu potłuc), to w przyszłości może do magicznych 5 proc. niebezpiecznie się przybliżać.
W zmieniającym się świecie ponowne zrozumienie PSL jako partii, która ma sens, nie wyniknie z wiązania się z chłopami, z przekonaniem ich do tego, że ludowcy to jedyna siła, która ich reprezentuje. Rolnicy mają różne interesy, w dodatku coraz częściej przenoszą się za pracą do miast (lub, pozostając na wsi, do tych miast dojeżdżają). Siłą tego stronnictwa może być pozyskanie elektoratu miejskiego.
A to, wbrew pozorom, wcale nie musi być trudne. Gdy walka między dwoma największymi partiami się zaognia, a lewica skręca w stronę zaostrzania walki ideologicznej, przeciwnicy zoologicznego antyklerykalizmu, a jednocześnie zwolennicy umiaru i spokojnej pracy rządowej mogą zainteresować się oddaniem głosu na ludowców. Nie chodzi tu nawet o to, czy PSL rzeczywiście taką pracę prowadzi, a raczej o to, czy władze partii przekonają ludzi do tego, że tak właśnie jest. Bo wszystko wskazuje na to, że jeśli spory toczone przez polityków rzeczywiście toczone są na serio, nie da się obecnie stworzyć stabilnej koalicji bez udziału ludowców.
Janusz Piechociński stara się kreować wizerunek intelektualisty zainteresowanego przekonaniem do siebie elit, ale i korzystania z ich pomocy. Jeśli nawet trudno uznać go za nową twarz w PSL, to ponoć ma za sobą młodych działaczy, którzy mogą chcieć odkurzyć wizerunek ludowców (nie będę wdawał się w rozważania, czy dla dobra Polski, czy jednak krewnych i znajomych królika). Stronnictwo powinno wykorzystać także fakt, że Piechociński wygrał z Pawlakiem w sposób, który czyni z PSL pod względem demokracji wewnątrzpartyjnej ugrupowanie najbliższe zachodnim standardom. Przykładowo, gdy w 2010 roku spośród 999 delegatów zebranych na Kongresie PiS raptem nieco ponad 50 zagłosowało przeciwko wyborowi Jarosława Kaczyńskiego na szefa ugrupowania, sala okazała dezaprobatę wobec tych, którzy wyłamali się z jednomyślności, buczeniem. W tym kontekście także pozostanie Waldemara Pawlaka na stanowisku wicepremiera i ministra gospodarki mogłoby symbolizować rozdzielenie funkcji partyjnej od rządowej – do pełnienia obu trzeba jednak różnych kompetencji.
Stefan Sękowski