Im więcej wątpliwości wokół katastrofy, tym bardziej rośnie presja, by przestać się nią zajmować.
26.10.2012 11:38 GOSC.PL
W piątkowy poranek grupa uznanych publicystów ubolewa na antenie TOK FM nad powracającym tematem Smoleńska. Tym razem za sprawą konferencji naukowców, dotyczącej przyczyn katastrofy. Nie sposób było jej w ogóle zignorować, więc zgodnie zbagatelizowano jej znaczenie. Jacyś dziwni profesorowie, jakieś kosmiczne hipotezy, dane z sufitu… Taki zresztą był ton większość relacji medialnych. W telewizjach krótkie materiały „bez setek” (czyli wypowiedzi uczestników), z długimi ujęciami Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza (choć nie oni byli tu najważniejsi). W „Wyborczej” felietonowe sprawozdanie Pawła Wrońskiego, ośmieszające naukowców i prowadzone przez nich badania. Należało im się, bo profesorowie wyraźnie nie doczytali tekstów autora, który już dwa lata temu napisał, że „przecież wszystko o tym, co się wydarzyło w Smoleńsku wiadomo”. Czym zatem się panowie zajmują? Po co marnują nasz czas i publiczne środki?
Jest coś niezwykłego w tym, że zebrani w jednym miejscu liderzy opinii, gwiazdy dwóch poważnych tygodników i wiodącego dziennika, jednym głosem domagają się zamknięcia tematu katastrofy, której znaczenia dla Polski nie da się porównać z żadnym wydarzeniem od czasu II wojny światowej. Bo ileż tekstów można o tym pisać? – pytają retorycznie. Brzmi to tak, jakby lekarze domagali się zaprzestania badań nad rakiem, a naukowców nagle przestało interesować rozszyfrowanie ludzkiego DNA (bo ileż można się tym zajmować?). Dziennikarze znudzeni Smoleńskiem to widomy, jakże smutny upadek powołania, zagubienie istoty tego zawodu. A jest nią ciekawość i dążenie do odkrycia prawdy.
Poważne, opiniotwórcze tytuły cały czas zarzucają komisji Macierewicza polityczne wykorzystywanie katastrofy. Ale same nie potrafią inaczej o niej pisać, jak tylko w kategoriach politycznych, uznając, że jest to „temat pisowski”. Dociekanie przyczyn śmierci prezydenta i elity III RP oznacza dla nich jedynie otwieranie puszki Pandory, przecieranie Kaczyńskiemu drogi do władzy. „A co wtedy?” – pyta z grozą Wiesław Władyka. I sam odpowiada: wypowiedzenie wojny Rosji, wystąpienie z Unii Europejskiej…
Kogo należy opisywać w kategoriach groteski: naukowców zajmujących się zawodowo katastrofami lotniczymi, którzy uznali, że zwyczajnie nie mogą zignorować największej katastrofy w historii, czy publicystów, którzy straszą nas wojną?
Przykro to pisać, ale gdyby kwiat polskiego dziennikarstwa zgromadzony w radiowym studiu miał taką władzę, natychmiast zbanowałby wszystkich zajmujących się tematem katastrofy, a słowo „Smoleńsk” wpisał na listę słów zakazanych. I jeszcze na kolanie napisał specjalną ustawę sejmową, w myśl której każdy, kto podważy ustalenia MAK oraz Komisji Millera będzie z automatu kierowany na badania psychiatryczne.
Piotr Legutko