Lekarz polskiego Lotniczego Pogotowia Ratunkowego Dymitr Książek opowiedział ”Wprost” o tym, jak towarzyszył rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej w Moskwie.
- Nie mówiliśmy nic przez dwa i pół roku. Tak się umówiliśmy między sobą, że nic. Nawet razem z kumplami, z ratownikami nie rozmawialiśmy o tym, co widzieliśmy tam, w Moskwie. To była taka… Ech, nie będę przeklinał… Wie pani, kiedy w czwartek 15 kwietnia przyjechałem do domu, to do żony powiedziałem: „Wiesz, Aga, jeszcze wszystkich będą ekshumować”. Byłem jak w amoku. Spaliśmy tam po godzinie, po dwie. Rodziny w ogóle nie spały – wspomina dr Książek.
Według jego relacji, Rosjanie wcale nie ukończyli sekcji zwłok do 11 kwietnia. Trwały one jeszcze przez kilka dni. Tymczasem pięciu polskich patomorfologów poleciało do Moskwy jeszcze 11 kwietnia. - Oni byli poinformowani, że będą pomagali w sekcjach, w pobieraniu materiału genetycznego, w identyfikacjach. To są specjaliści wysokiej klasy, a okazało się, że Rosjanie do niczego nie dopuszczają. Cały poniedziałek tak siedzieli. I cały poniedziałek trwało dogadywanie, żeby w końcu weszli do tego prosektorium – opowiada lekarz.
- Miałem poczucie, że minister Kopacz chce dużo zrobić, że chce pomóc. Ale wiem też, że to, co tam się działo, złamało ją, przerosło. Jak wszystkich… - dodaje dr Książek.
Opisuje też, jak wyglądały tzw. przesłuchania. Towarzyszył na jednym z nich mężowi i matce jednej z ofiar. - Siedzi taki chłopak, prokurator. Zaczyna pytać o dane personalne, ale po rosyjsku, a tłumacza nie ma. Przez 15 minut pisze rosyjskimi bukwami adres zamieszkania najpierw męża ofiary, potem matki. Zanim dochodzi do pytań przydatnych do identyfikacji, mija co najmniej godzina. Cały jeden dzień na tym był stracony - wspomina lekarz.
jdud, wprost.pl