Premier mówi, że „bierze odpowiedzialność”. Równie dobrze mógłby oznajmić, że bierze prysznic.
28.09.2012 10:41 GOSC.PL
Premier Donald Tusk powiedział w czwartek w Sejmie, że bierze na siebie „pełną odpowiedzialność za działania państwa polskiego i służb podległych polskiemu rządowi wówczas w Smoleńsku i w Moskwie po katastrofie”.
Premier bierze „odpowiedzialność”. No i co z tego? Gdyby za takim stwierdzeniem poszła deklaracja „podaję się do dymisji”, albo chociaż „połowę rocznych pensji przeznaczam na pokrycie kosztów ekshumacji”, no, to wtedy owszem, miałoby ono jakąś treść. Ale gdzie tam. Za tym stwierdzeniem stoi tylko premierowy charyzmat robienia wrażenia, że się pochyla, gdy harata w gałę, że karze, gdy nagradza, degraduje, gdy awansuje - i że w ogóle reaguje, gdy nie reaguje. Bo w tym, trzeba przyznać, jest znakomity. Po którejś wpadce rządu prześmiewczy publicyści Mazurek z Zalewskim napisali: „Na szczęście interweniował premier: zdenerwował się”.
Na tym to polega. Gdy premier mówi, że „bierze odpowiedzialność” nie znaczy to więcej, niż gdyby oznajmiał, że bierze prysznic. Nic go to nie kosztuje.
Spływają coraz nowe dowody, że „rzeczywistość smoleńska” jest zupełnie inna, niż nam to mówiono. Sprzeczne raporty, kłamliwe informacje, krzywdzące pamięć ofiar, zwłaszcza gen. Błasika, zgoda na upokorzenia ze strony Rosji, a wreszcie zapierający dech skandal z zamianą ciał. I co mamy? Słyszymy, że to rodziny winne, bo się pomyliły. Władza znowu czysta i niewinna, pewnie znowu kogoś awansują. Ale, oczywiście, premier bierze odpowiedzialność.
W ten sposób tworzy się (a chyba już się nawet stworzył) współczesny polski styl sprawowania władzy: trzymać się do końca, udawać absolutnie przekonanego, że działa się dobrze i jedynie słusznie, i żadnej, ale to żadnej abdykacji. Cokolwiek by się zdarzyło, nie składać rezygnacji, choćby dlatego, że zostanie to uznane za przyznanie się do osobistej winy. A już zwłaszcza nie wolno składać dymisji, gdy się rzeczywiście osobiście zawiniło. Dobrym przykładem takiego myślenia jest sędzia Milewski, który po ujawnieniu kompromitującego go nagrania (umawiał z dziennikarzem terminy spotkań z szefem rządu, sądząc, że to pracownik ministra Arabskiego), twardo trzymał się stołka. Gdy go w końcu stracił, nie powiedział nic, co wskazywałoby na skruchę. W ten sposób, gdy zatrą się szczegóły, będzie mógł grać ofiarę. A na razie jest człowiekiem odpowiedzialnym.
Franciszek Kucharczak