Służy politykom do zakrywania tematów dla nich wstydliwych.
18.09.2012 09:40 GOSC.PL
Podczas IV Kongresu Kobiet – uznawanego z niewyjaśnionych przyczyn za reprezentację płci pięknej – premier Donald Tusk obiecał feministkom, iż powstanie projekt wprowadzający ustalanie list wyborczych metodą „suwakową”. Chodzi o to, by kobiety i mężczyźni znajdowali się na listach naprzemiennie. Podczas ostatnich wyborów okazało się, że ustanowienie parytetów nie doprowadziło w zadowalającym pomysłodawców stopniu do zwiększenia liczby kobiet w parlamencie: komitety formalnie wywiązywały się z obowiązku umieszczenia minimum 30 proc. kobiet wśród swoich kandydatów, jednak często panie trafiały na odległe miejsca, przez co trudniej im było walczyć z mężczyznami o wejście do parlamentu.
Feministyczne lobbystki chcą za wszelką cenę zwiększyć ilość pań w parlamencie, uważając, że to prawdziwe przeciwdziałanie dyskryminacji kobiet. Panie miałyby lepiej reprezentować interesy pań, niż panowie. Problem w tym, że kobiety – oprócz przedstawicielek środowisk feministycznych – wcale do władzy się nie garną. Każdy, kto działał w organizacji politycznej wie, że bez względu na odcień ideowy wśród członków zawsze jest więcej mężczyzn, niż kobiet. To faceci, nie ich żony czy dziewczyny, debatują przy stole o polityce (choć poziom takich dysput wcale nie musi być wysoki). Sprawy wagi państwowej znajdują się poza zainteresowaniem wielu pań.
Zdaniem feministek wynika to z tego, iż mimo, że formalnie istnieje równy dostęp do stanowisk i możliwość działania, to kobiety funkcjonują w świecie społecznym zaprojektowanym przez mężczyzn. W świecie, w którym każdy, bez względu na poglądy, w tyle głowy ma przeświadczenie, iż miejsce kobiety jest w kuchni, a nie na trybunie sejmowej. Tak przecież było od zawsze – możliwość udziału w wyborach i reprezentowania narodu w parlamencie to w większości państw, także Zachodu, wynalazek ostatnich kilkudziesięciu lat. Życie rodzinne, zawodowe i instytucje polityczne mają być tak skonstruowane, by wbrew formalnej równości kobiety pozostawały w tyle. Mężczyznom jest to na rękę i dlatego nie kwapią się do zmian, które, zdaniem feministek, powinny być odgórnie narzucone i całościowe, by zmieniać nie tylko instytucje, ale także mentalność ludzi (obie kwestie są zresztą ze sobą sprzężone).
Jest to typowy argument ad hominem, z którym właściwie nie powinno się dyskutować, gdyż jako cios poniżej pasa dyskwalifikuje tego (w tym przypadku zazwyczaj tą), który go używa. Niemniej, jako że środowiska, o których piszę, są krzykliwe i wpływowe, trzeba się nad nim pochylić. Powyższe stwierdzenia wskazują na duże podobieństwo feminizmu do marksizmu. Karol Marks twierdził, iż byt kształtuje świadomość i z tego wyciągał wniosek, iż sposób myślenia burżuazji i proletariatu jest na tyle różny, że nie można mówić o jednej ekonomii czy polityce (jego zwolennicy pisali wręcz o „proletariackiej” matematyce czy fizyce). W efekcie każdy, kto się z nim nie zgadzał, określany był jako „ekonomista burżuazyjny”, reprezentujący interesy wrogiej klasy. Podobnie ma być z przeciwnikami parytetów, „suwaka”, czy kwot określających ilość kobiet w radach nadzorczych. To po prostu mężczyźni, klasa wyzyskująca kobiety ekonomicznie i seksualnie.
Skoro tak, to dlaczego kobiety pozbawione są „świadomości klasowej” i nie głosują na kobiety, mimo iż już od lat mają taką możliwość? I znów odpowiedź jest banalnie prosta: tak jak istniał niegdyś fenomen „zadowolonego niewolnika”, który nie buntował się przeciwko swojemu panu nie dlatego, że był ze smutkiem pogodzony ze swoim losem, ale dlatego, że nie znał innego życia i takie, jakie miał, mu odpowiadało, tak dziś ma istnieć „zadowolona kura domowa”. Nie zauważa, iż jej obowiązkiem jest szukanie na liście wyborczej kobiety – która siłą rzeczy jest jej przedstawicielką - lecz naiwnie głosuje na faceta, który powierzchownie reprezentuje bliskie jej poglądy. I to właśnie ma „uleczyć” metoda „suwakowa”: kobiety będą wyżej na listach, łatwiej je będzie znaleźć i będą miały większe szanse w wyborach. Jednak „suwak” może nie wystarczyć, gdyż „zadowolone” dalej będą mogły głosować na mężczyzn i w ten sposób wzmacniać lobby męskie. Dlatego metoda proponowana przez Kongres Kobiet, by być konsekwentna, musiałaby znieść głosowanie spersonalizowane i zastąpić je głosowaniem na listy zamknięte. Tak jest np. w Niemczech, gdzie suwak od lat stosuje Partia Zielonych – wyborcy nie mają tam wpływu na ostateczną kolejność kandydatów, o tym, wedle jakiego klucza działacze partyjni dostają się do Bundestagu, decydują w 100% partyjni bonzowie.
To może być jeden z powodów, dla których „wróg klasowy” feministek, jakim jest mężczyzna Donald Tusk, wypowiedział się pozytywnie o „suwaku”. Politykom bowiem jest na rękę sytuacja, w której mają jak największy wpływ na skład swojego klubu parlamentarnego. Choć o tym do tej pory nie było mowy, „suwak” może posłużyć jako pretekst do zniesienia spersonalizowanych wyborów. Dzięki temu żaden reakcjonista w postaci np. Jacka Żalka się nie prześlizgnie – zesłanie go w ostatnich wyborach na odległe, 27. miejsce na liście PO w Białymstoku w sytuacji głosowania na zamknięte listy wyborcze skutecznie wykluczyłoby go z sejmu.
Ale jest i inny powód, dla którego zajmowanie się „suwakiem” jest premierowi na rękę. W chwili, gdy z czołówek gazet nie schodzi afera Amber Gold a na jesieni środowiska pracownicze i opozycja zapowiadają masowe protesty m.in. przeciwko podniesieniu wieku emerytalnego, warto zajmować się tym, co ludzi rozgrzewa, ale jest tematem czysto zastępczym. Suwak to inaczej rozporek, a tematy „rozporkowe”, takie jak np. związki partnerskie, czy ustawa bioetyczna (która od ponad czterech lat służy jako króliczek do gonienia, a nie do złapania), wyśmienicie służą do odwracania uwagi od tematów niewygodnych. Do tego warto stanąć w jednym szeregu z Kongresem Kobiet, który bezdyskusyjnie zaakceptował podniesienie wieku emerytalnego kobiet o 7 lat, a przede wszystkim trąbi o antykoncepcji i aborcji.
Stefan Sękowski