„Liban to przesłanie” – mówił Jan Paweł II. Bo to jedyne miejsce na świecie, gdzie chrześcijanie i muzułmanie uczą się siebie kochać i akceptować - mimo niedalekiej wojny domowej. Dziś Liban to kraj ludzi z pasją, zapatrzonych w Matkę Bożą.
Do Libanu wyjeżdżaliśmy z sercem na ramieniu. Ktokolwiek słyszał o kolejnej dziennikarskiej wyprawie, ten łapał się za głowę. Ale wojna, ale Syria, muzułmanie no i Hezbollah… I: po co tam papież jedzie?
Kiedy po raz pierwszy jedziemy z szalonym taksówkarzem rozpadającym się niemal samochodem – tu nie ważne jak wygląda, ma jeździć - przez uśpione jeszcze ulice stolicy, a przed nami wyłania się czołg i żołnierze z karabinami, wszystkie te okrzyki przerażenia wracają. Szybko okazuje się jak bardzo są mylne! Zdążyliśmy przemierzyć już niemal cały Liban (kraj jest niewielki, bo zaledwie 10 tys. km kw. i 4 mln mieszkańców) i im więcej widzimy tym bardziej zawstydza nas obraz, który bezkrytycznie łykamy z agencji prasowych i mediów. W Libanie toczy się normalne życie. Stojący na co drugim skrzyżowaniu wojskowi pilnują porządku od czasów zakończenia wojny domowej (1975-1990). Libańczycy niemal ich kochają. To ich gwarant bezpieczeństwa. A w Libanie, jego zapachach, temperamencie ludzi i kuchni można zakochać się i to nieprzytomnie. Przekonaliśmy się, że Liban to synonim dialogu między muzułmanami i chrześcijanami, tego przełożonego na praktykę i życie. To kraj radości i wiary. To chyba jedyne państwo na globie gdzie nie ma niewierzących! Gdzie tak z lubością kultywowana laicite w Europie, nie ma prawa bytu. Do takiego kraju jedzie Benedykt XVI. Papież przywiezie tu przesłanie pokoju dla całego Bliskiego Wschodu. Adhortacja apostolska, którą podpisze 14 września skierowana jest po raz pierwszy i do chrześcijan i do muzułmanów tego regionu. Co to dla mieszkańców wschodniej Azji oznacza? - Czekamy na prorocze słowa. Liczymy na to, że papież wskaże Libanowi właściwą drogę – mówi część libańskich chrześcijan. Chcemy potępienia przemocy – dodają politycy. Co dzieje się w Libanie przed wizytą Benedykta XVI? Sprawdziliśmy sami.
Bóg istnieje
Kiedy lądujemy o 3 nad ranem w Bejrucie termometry wskazują 27 stopni. Samolot wydaje się siadać niemal na tafli morza. Pas do lądowania jakby wynurza się spod wody. Po wyjściu z maszyny uderza żar nagrzanej płyty. Jest duszno, ale szybko przestaje nam to przeszkadzać. Wskakujemy, po krótkim targowaniu się o cenę, do rozlatującego się volkswagena taksówki. Kierowca, uśmiech od ucha do ucha, wita nas okrzykiem : „Salam malejka! Welcom to Lebanon”. Mówi tylko po arabsku, ale rozumiemy się przez gesty. Mija jak szaleniec startujące spod lotniska konkurencyjne taksówki. Zamiast migacza, przy wyprzedzaniu i wymijaniu, używa klaksonu. Potem okaże się, że to tutejszy standard. Nie ma nic wspólnego z nerwowym polskim popędzaniem kierowców. To raczej życzliwe: ustąp, jadę szybciej. Siedzący z tyłu nasz fotoreporter, Henryk, co chwila ogląda się nerwowo, czy nie wypadły bagaże. Kierowca co chwila zaś pyta: Lebanon good? Przytakujemy głową. Wyraźnie zadowolony. Yes, Lebanon good. Niektóre ulice i budowle sprawiają wrażenie jakby właśnie skończyła się wojna. Kontrastują z blichtrem drapaczy chmur, sklepów i galerii w centrum Bejrutu, przed wojną domową zwanego „Szwajcarią Bliskiego Wschodu”.
Docieramy do hotelu nad samą zatoką. To tzw. „głowa Libanu”, najbardziej wysunięty w morze cypel. Palmy i gigantyczna promenada u stóp. Po godzinie porannej drzemki, ok. 5 nad ranem, budzi mnie śpiew tutejszego muezzina. Niedaleko niewielki meczet. Muzułmanie spotykają się tu pięć razy w ciągu dnia na modlitwie.
Liban to mieszanka temperamentów, zapachów, historii i religijnych przekonań. Jedno jest niezmienne, od tysięcy lat: dla wszystkich Libańczyków jest jasne, że Bóg istnieje.
– Liban to państwo, gdzie wszyscy są wierzący– opowiada nam Tomasz Niegodzisz, Ambasador Polski w Libanie. - Gdyby ktoś przyznał się, że jest ateistą, czy wątpił w istnienie Boga, to uznano by to za dziwactwo.
Sączymy libańską kawę, już po wschodzie słońca, w ulubionej przez dziennikarzy i pisarzy kawiarni „Paul” na styku chrześcijańskiej i muzułmańskiej dzielnicy Bejrutu. Tutejsi kelnerzy to chrześcijanie. Marwon, niski, figielki w piwnych oczach, nosi pod firmowym T-shirtem różaniec. Wyjmuje z dumą, żeby pokazać: - Dałbym się ukrzyżować z Chrystusem – mówi z powagą – krzyż to nasza największa duma! Marwon, lekko przy kości, z krewkim temperamentem, chowa różaniec pod białą koszulkę. – Do pracy! – dodaje z uśmiechem. Chcemy zrobić mu zdjęcie z różańcem. Nie ma mowy. – Różaniec to modlitwa, noszę na sercu, w ukryciu.
Upajamy się smakiem przyniesionej przez Marwona libańskiej jajecznicy – podają z oliwkami, pomidorem i smażonymi ziemniakami oraz miętą (PYCHA!). Na przeciw potężny meczet. Do jednej z jego ścian przytulona katolicka katedra Św. Jerzego. Te dwa światy dosłownie i w przenośni tu do siebie przylegają. Choć chrześcijanie są tu w mniejszości, ok. miliona wyznawców Chrystusa: maronici, grekokatolicy, Ormianie, prawosławni. Reszta to muzułmanie, sunnici, szyici, salafici i druzowie. Tę mozaikę wyznań łączy jedna Osoba: Matka Boża. Pani Libanu spogląda zresztą na Bejrut i sąsiadujące na północy miasto Jaunie, z ponad tysiąca metrów nad poziomem morza, z sanktuarium w Harrisie. Tu Kleczą obok siebie chrześcijanie i muzułmanie. Przyjeżdżają ze wszystkich zakątków Libanu. Od Maryi zresztą wszystko się zaczęło (o tym w kolejnej relacji).
Joanna Bątkiewicz-Brożek