Jak zauważyły amerykańskie media, Hillary Clinton przestała nosić szkła kontaktowe, założyła okulary, coraz częściej rozpuszcza włosy albo wiąże je w kucyk. To oznaki faktu, że jest coraz bardziej rozluźniona, bo jej praca jako szefowej departamentu stanu dobiega końca. Czy ma się czym pochwalić?
Zanim rzucimy okiem na świat, który próbuje kontrolować jedna z najbardziej wpływowych blondynek o irytującym, głośnym śmiechu, musimy sobie uświadomić, że pod wieloma względami to osoba wyjątkowa. Nawet jej przeciwnicy wiedzą, iż jest bardzo inteligentna i kompetentna. Do tego ma ogromne doświadczenie w polityce jako senator, była pierwsza dama USA i żona gubernatora Arkansas. Przy boku Billa Clintona nie tylko zwiedziła świat, ale zyskała obycie i poznała liczne głowy państw. A jeśli dodamy, że w młodości była nawet związana z Partią Republikańską, zrozumiemy, że jest ona prawdziwą i zahartowaną polityczną wygą. I co z tego? Czy dzięki niej Ameryka jest bezpieczniejsza, a świat spokojniejszy?
W marcu 2012 r. jej pracę próbował podsumować tygodnik „The Economist”, wyjaśniający, że składają się na nią właściwie trzy bloki obowiązków. Pierwszy, dotyczący polityki zagranicznej, drugi - pracy ambasadora, i trzeci – związany jest z kierowaniem departamentem stanu. Warto dodać, że Clinton podlega również organizacja pomocowa USAID (United States Agency for International Development), zajmująca się m.in. masową dystrybucją antykoncepcji na świecie w ramach „stabilizacji światowej populacji”. Od czasów objęcia stanowiska w 2009 r. żona byłego prezydenta zwiedziła około setki krajów, jednak najistotniejsze są te, do których powracała wielokrotnie. Choć zawitała do Polski i wiele razy bawiła w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech, Europa nie jest kluczowa dla administracji Obamy. Interesuje ją z oczywistych względów przede wszystkim Azja i Bliski Wschód oraz Brazylia i amerykańscy sąsiedzi (Kanada i Meksyk).
Jej praca nie należy oczywiście do łatwych, ale nie może się szczególnie skarżyć na jej warunki. Podróżuje na pokładzie luksusowego Boeinga C-17 Globemaster III. Budżet departamentu corocznie wzrasta. Choć rozmiary możliwości finansowych departamentu stanu są trudne do oszacowania, choćby z uwagi na operowanie licznymi walutami, można bez problemu założyć, że są to dziesiątki miliardów dolarów. Na rok 2013 zaplanowano wydać ponad 50 mld USD. Jest więc czym dysponować. Marnotrawstwo departamentu stanu opisał w ubiegłym roku w „Najwyższym Czasie” Paweł Łepkowski, który podał, że wśród wydatków zaksięgowano np. 300 tys. dolarów na zakup mocnego alkoholu dla amerykańskich dyplomatów. „Washington Times” ujawnił za to sumę 70 tysięcy dolarów na książki Obamy, zamówione przez amerykańskie ambasady. Te wydatki to oczywiście „grosze”, jednak odsłaniają sposoby działalności amerykańskiej dyplomacji. A gdzie jej sukcesy?
Jak zauważa „The Economist”, Afganistan, Irak i Pakistan „mogą łatwo wpaść w chaos”. Stare, dobre relacje z krajami sojuszniczymi: Egiptem i Arabią Saudyjską, nie wyglądają już tak dobrze, a raczej na „niebezpiecznie delikatne”. Nie wiadomo przecież jeszcze, kto przejmie władzę po Hosni Mubaraku, zresztą kraj nie ma nawet nowej konstytucji. A na tym nie kończą się dyplomatyczne kłopoty. Nie ma poprawy w relacjach pomiędzy Izraelem i Palestyną, gdzie mediatorska rola USA upadła w 2011 roku. „Washington Post” napisał w maju 2012 roku, że USA pomagają koordynować dostawy broni dla opozycji walczącej z Baszarem al-Assadem w Syrii, gdzie również nie robi się spokojniej. Pozostaje również nierozwiązana kwestia, czy na sankcjach ekonomicznych zakończy się ujarzmianie Iranu. Amerykański ambasador w Izraelu właśnie przyznał, że powzięto już przygotowania w ramach możliwego ataku. Warto również dodać, że administracja znanego z gołębiego serca prezydenta Obamy zaangażowała się również w konflikt w Libii w celu pozbycia się Kaddafiego. I wysłała w ubiegłym roku żołnierzy do Ugandy, co wcale nie uspokoiło sytuacji w Afryce Centralnej. Trudno powiedzieć, czy jest to dobra metoda na budowanie spokojniejszego świata. Do tego stosunki pomiędzy USA, Rosją i Chinami nie wyglądają dobrze. Sprawa chińskiego niewidomego obrońcy praw człowieka, Chen Guangchenga - który w końcu dotarł do USA, ale nie został zabrany wcześniej na pokład samolotu Clinton, tylko pozostawiony bez ochrony w szpitalu - także została uznana za dyplomatyczny zgrzyt. Lista tego typu wpadek robi się coraz dłuższa.
Nie ma się więc co dziwić, że po wyczerpującej czteroletniej pracy bez spektakularnych sukcesów Clinton zwija żagle i podobnie do swoich poprzedników nie chce w bogatym departamencie stanu zabawić dłużej. Ciekawe, że dzięki swojej pracy poprawiła swój własny wizerunek w USA (co pokazują sondaże). Tylko co na tym zyskali Amerykanie? Niektóre amerykańskie firmy na pewno są zadowolone, bo Clinton zapewne udało się otworzyć więcej rynków dla nich w krajach stabilnych. Za propagowanie interesów mogą być również wdzięczni homoseksualiści i aborcjoniści. Jednak przeciętni zjadacze chleba zyskali niewiele, a za to dużo stracili w portfelach.
Tekst pochodzi z portalu www.pch24.pl
Natalia Dueholm