O śląskiej godce, która nie jest językiem, z Marią Pańczyk-Pozdziej rozmawia Jacek Dziedzina.
Jacek Dziedzina: Czym Pani Marszałek zaczyna obrady Senatu: laską marszałkowską czy kryką od marszałka?
Maria Pańczyk-Pozdziej: – Laską marszałkowską, po polsku.
A gdyby znalazł się senator ze Śląska, który chciałby w Senacie godać tak, jak w domu, i dokumentację w biurze senatorskim prowadzić po śląsku, to powinien mieć taką możliwość?
– Ja często, zabierając głos w dyskusji w Senacie, przemycam różne określenia śląskie, jeśli to ma ubarwić moją wypowiedź. Ale mają z tym problemy ci, którzy piszą stenogramy, bo zastanawiają się, jak to zapisać. Nie wyobrażam więc sobie, by ktoś całe przemówienie wygłaszał po śląsku. Bo pewnych rzeczy po śląsku powiedzieć się nie da. Nie można na przykład języka legislacji przełożyć na śląski. To byłoby śmieszne i niepotrzebne. Śląszczyzna jest niczym innym jak polszczyzną, tylko jakby jej uboższą formą. Bo to z gwar kiedyś powstała polszczyzna. Jeśli ktoś ma silną potrzebę mówienia po śląsku, to może tę potrzebę pokazać w domu, w swoim środowisku. Natomiast nie bardzo sobie wyobrażam, by w urzędach, w dokumentach można było posługiwać się śląską gwarą. A uznanie śląszczyzny za język nakładałoby taki obowiązek. Urzędnicy musieliby umieć się nią posługiwać.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina