Stanowczo podróże (rodzinne) kształcą. Przede wszystkim rodziców.
Sytuacja pierwsza. Rodzina: tata, mama i dziecko ma wyjechać na kilkudniowy wypoczynek. Powiedzmy w sobotę. Tydzień wcześniej rozpoczyna się gorączkowe przygotowanie. Żeby tylko zdążyć. Lista potrzebnych rzeczy niby rozpisana miesiąc wcześniej. Ale licho wyjazdowe, jak wiadomo, nie śpi. Więc wózek spacerówka, więc wózek głęboki, na wypadek gdyby wiatr wiał silny. Wanienka też konieczna. I tona co najmniej środków higieniczno--pielęgnacyjnych. Samych kremów z filtrem pewnie sześć, bo co będzie, jak się potomek na któryś uczuli? Coś koło środy nerwowe pakowanie ubranek. Ściśle według poradnika dla dobrych mam: pięć koszulek z długim rękawem, cztery z krótkim, spodenki, rajstopki, czapeczek tylko trzynaście – żeby przesady nie było... Piątek. Wypada i sobie coś z ubrania zabrać. Ale czy się w samochodzie zmieści? Sobota. Po 4 godzinach stresowego biegania, znanego jako rodzinna reisefieber, wszystko się zmieściło. Nawet dziecko. Które akurat doszło do wniosku, że jest głodne. I wyje. Rodzice siwieją na cito. Te podróże z dziećmi... Kolejne siedem godzin w samochodzie (z przepisowymi postojami co godzinę, jak napisali w poradniku dla dobrych mam) i rodzina jest na miejscu! Chwila radosnego oddechu aż sto kilometrów od domu! Tylko chwila, bo okazuje się, że dokumenty zostały właśnie w nim.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska