W latach 40. i 50. XX wieku człowiek zdał sobie sprawę z mocy drzemiącej w atomie. Niezależnie od programów wojskowych, rozwijano programy cywilne wykorzystujące energię jądrową. Nigdzie nie wyszły one poza fazę koncepcji. Za wyjątkiem ZSRR.
W rodzącej się erze atomu powszechnie wierzono, że wszystko, co trapi ludzkość, rozwiąże energia zaklęta w uranie. Budowano reaktory (dalej się je buduje), które produkowały prąd elektryczny. I choć ta „forma” energii, w porównaniu z ropą czy węglem, jest najłatwiejsza w wykorzystaniu, nie jest pozbawiona wad. Prądem można oczywiście ogrzewać i oświetlać, ale budowanie elektrycznych pojazdów nawet dzisiaj nastręcza problemów. Nie chodzi o sam silnik, tylko raczej o „zbiornik paliwa”, czyli o akumulatory. Tak jak samochód tradycyjny bez tankowania może przejechać kilkaset kilometrów, tak najlepsze elektryczne przejadą najwyżej 100–150. Na tyle pozwalają akumulatory dzisiaj. Te sprzed 50 lat do niczego się nie nadawały. Gdy rozpoczynała się era atomu, nikt nie myślał o samochodach elektrycznych. Powstawały za to projekty pojazdów napędzanych wprost energią atomową. Samochodów, lokomotyw, a nawet samolotów, których silnikiem miał być reaktor.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek