90 lat temu urodził się Tadeusz Gajcy.
Zacznijmy od końca, czyli od warszawskiej kamienicy przy ulicy Przejazd 1/3. Nocą z 15 na 16 sierpnia 1944 r. niemieccy saperzy przedostali się do piwnic budynku strzeżonego przez powstańców i założyli tam ładunki wybuchowe. Eksplozja nastąpiła nazajutrz w południe. Pod zwałami gruzu zginął m.in. 22-letni strzelec legitymujący się kenkartą na nazwisko Karol Topornicki.
Dokumenty – jak to w konspiracji – były sfałszowane. W rzeczywistości poległy żołnierz Armii Krajowej nazywał się Tadeusz Gajcy i był ostatnim redaktorem podziemnego pisma „Sztuka i Naród”. W 1942 r. zadebiutował tam jako poeta wierszem „Wczorajszemu”: „Ufałeś: [...] Modlitwę nocnych cieni rozwiesisz jak więcierz/ na słodkich oczach dziewann i szumach topolich/ [...] A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać,/ by godziły jak oszczep”.
Wspomnieniom o Gajcym zazwyczaj towarzyszy ckliwa refleksja. Ile pięknych wierszy mógłby napisać, gdyby nie zginął przedwcześnie? Jaką karierę zrobiłby po wojnie? Żadnej. Gdyby nie zabili go Niemcy, prawdopodobnie uczyniliby to ubeccy oprawcy. A jeśli jakimś cudem udałoby się mu przetrwać okres eksterminacji środowisk niepodległościowych, bez wątpienia brzydziłby się sceną literacką PRL-u. Jego tragiczna śmierć wcale nie była przedwczesna. Nastąpiła dokładnie wtedy, kiedy miała nastąpić. Jest cenniejsza niż długie życie. To, co napisał, wystarczy, by uznać go za jednego z najwybitniejszych polskich poetów wszech czasów.
Wiewiórczy ogień mnie znaczył/ i kropla żelaza lecąc/ krzyżyk nad czołem jak dzwonek/ wieszała, albo jak pieczęć,/ abym dotknięty ogniem/ dłonie zaciskał obie/ jedną o młodość za późno,/ drugą za wcześnie o wieczność”. Większość współczesnych czytelników nie rozumie poezji Gajcego. Interpretuje ją sentymentalnie – jako skargę czy wyrzut czyniony losowi za wybuch wojny i utratę beztroskiej młodości. Jako przykład służy najczęściej ostatni wiersz poety, napisany w ogniu walki, wzywający świętych na trupią ucztę: „Do godów. Święci do godów./ Przegryźcie Chrystusem Narodów!”. A przecież gorzka, bolesna ironia jest tu wprost proporcjonalna do temperatury marzenia o wolnej ojczyźnie, która ma kiedyś „rozkwitnąć znowu głęboka w ołtarzach żałobnych rąk”. Gajcy nie redukuje cierpienia, w swoich apokaliptycznych wizjach rozdrapuje żywe rany. Jego miłość do Polski jest żywiołem, a nie teoretyczną formułką. Ale z wnętrza tego żywiołu, oprócz stosu trupów, niezmiennie wyłania się krzyż Chrystusa. Kto twierdzi, że w tej poezji brakuje nadziei, opowiada mieszczańskie farmazony. W rzeczywistości twórczość poety to lina rzucona nam z głębokości polskiej historii, byśmy nie stracili więzi z wcześniejszymi pokoleniami i odkryli sens wspólnotowego losu: wierności, odwagi, ofiary i zmartwychwstania.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel