Kolejny raz powraca pytanie, kto powinien płacić za akcje ratownicze w górach
06.02.2012 14:00 GOSC.PL
Kolejny raz powraca pytanie, kto powinien płacić za akcje ratownicze w górach. Już kilkaset akcji przeprowadzili w tym roku ratownicy. Kilkadziesiąt dotyczyło poszukiwania osób, które pobłądziły. Więcej na ten temat można przeczytać TUTAJ.
Pojawiają się co rusz propozycje, by kosztami niesienia pomocy obarczyć samych turystów.
Tak jest na przykład na Słowacji. Jeśli tam wpadniesz w tarapaty, musisz wiedzieć, że ewentualny telefon po ratunek może skończyć się sporymi długami.
Kiedyś miałem taką przygodę. Wyruszyliśmy z kolegą na Babią Górę. Niby góra niezbyt wysoka, a jednak tego dnia pokazała pazury. Ruszyliśmy przy dobrej pogodzie. Słońce świeciło, był mróz. Zagrożenie lawinowe niewielkie. Ruszyliśmy z Zawoi. Pieszo asfaltem w kierunku Krowiarek. Potem dobrze znanym szlakiem na szczyt. Na Krowiarkach usłyszałem, że dość mocno wieje. Nie było to jeszcze mocno odczuwalne, bo w tym miejscu idzie się w lesie. Poszliśmy więc ochoczo w górę.
Śniegu było coraz więcej i więcej. W końcu doszło do tego, że przecieraliśmy szlak brnąc po pas w zaspach. Co jakiś czas zapadaliśmy się, ale parliśmy w górę.
Powyżej granicy lasu złapała nas mgła, ale że drogę znałem dobrze, nie przejmowałem się zbytnio. Przecież Babia to nie K2. Weszliśmy na szczyt. Tam było już zupełnie biało. Mgła gęsta jak mleko. Wiatr zwalał z nóg. Schowaliśmy się więc za znajdującym się na szczycie kamiennym murkiem, wypiliśmy odrobinę herbaty, która stygła w momencie wlewania jej do kubka i ruszyliśmy dalej.
Jak sądziłem, szliśmy w stronę czerwonego szlaku na Markowe Szczawiny. We mgle zgubiliśmy jednak drogę. Nie widzieliśmy zwyczajnie kolejnego pala, na którym było wymalowane oznaczenie szlaku.
Zorientowałem się, że idziemy nie tam gdzie trzeba, że może najlepiej byłoby wracać i szukać drogi. Nie wiedziałem jednak, że jesteśmy po złej stronie góry. Oznaczeń nie było widać. Schodziliśmy coraz niżej i niżej, brnąc w głębokim śniegu. Byle do lasu, byle uciec przed wiatrem.
Udało nam się zejść i schować między drzewami. Było już dobrze po południu, a szlaku jak nie było, tak nie było. Schodziliśmy więc coraz niżej i niżej. Na nieszczęście nie miałem wtedy ze sobą kompasu, a mój telefon nie był wyposażony w odbiornik GPS, podejrzewałem jednak, że jesteśmy na Słowacji. Tam raczej nie zaryzykowałbym prośby o pomoc i nie zaryzykowaliśmy.
Wierzę, że wtedy Anioł Stróż szedł z nami i nam pomógł. Wiem też, że chociaż trasa nam się trochę pokiełbasiła, byliśmy przygotowani na różne scenariusze. Gorąca herbata w termosach i dodatkowe ubrania się przydały. Nie byliśmy też w górach pierwszy czy drugi raz. Kondycję mamy całkiem niezłą, wiec udało się przebić przez zaspy i dotrzeć do znakowanego szlaku. Potem, okrążając górę i podjeżdżając kawałek „na stopa”, wróciliśmy do auta.
Dzisiaj wspominamy tamtą wyprawę i często się śmiejemy, ale wtedy nie było do śmiechu, kiedy połapaliśmy się, że jesteśmy na Słowacji i ewentualna prośba o pomoc może nas naprawdę sporo kosztować.
Teraz – jak mówią ratownicy górscy – najczęściej spora część akcji, na które wyruszają, kończy się szczęśliwie. Sprowadzają ludzi całych i zdrowych. Pytanie, co by było, gdyby przygodny turysta miał świadomość, że prośba o ratunek może co prawda wyciągnąć go z górskich tarapatów, ale wpakować w finansowe. Jak długo wtedy będzie zwlekał z telefonem do GOPR czy TOPR? Czy ratownicy zdążą mu jeszcze pomóc?
Poza tym moje pytanie jest takie, dlaczego pijany pieszy wracający z imprezy w razie wypadku może liczyć na darmową pomoc, a turysta, który wyszedł w góry, ma najpierw kalkulować, czy aby nie zbankrutuje?
Na razie nie ma możliwości obciążenia opłatami za akcje ratunkowe turystów. Moim zdaniem całe szczęście. Ratownictwo górskie utrzymuje się nie tylko z budżetu państwa, ale też po części z opłat, jakie wnosi każdy turysta za wstęp do Parków Narodowych. Dlaczego więc turysta miałby być obciążany kolejnymi opłatami? Mam wrażenie, że takie pomysły rodzą się w głowach ludzi, którzy czas wolny spędzają najchętniej leżąc do góry brzuchem.
Żeby było jasne, zdaję sobie sprawę, że wiele wypadków albo zaginięć w górach wynika z głupoty turystów. Widziałem już ludzi w trampkach ciągnących za rękę dzieci na Świnicę. Kiedy miesiąc temu zszedłem z Rysów, okazało się, że jedyną osobą, która uległa w tym dniu wypadkowi, była dziewczyna, która chciała poślizgać się na zamarzniętej tafli Morskiego Oka. Zdaje się, że połamała nogę, schodząc ścieżką wiodącą od schroniska.
Jak często ratownicy GOPR czy TOPR muszą pomagać ludziom, którzy po kilku „głębszych na odwagę” ruszyli na narciarskie stoki? Może gdyby tym nieodpowiedzialnym zacząć skutecznie wlepiać mandaty, udałoby się podreperować budżet ratownictwa górskiego.
W dzisiejszych czasach mamy coraz lepszy sprzęt. W sklepach nie brakuje odpowiedniego obuwia, ciuchów czy elektroniki ułatwiającej nawigację w terenie. Wypadków powinno być więc mniej. A wydaje się, że to wszystko działa wręcz odwrotnie. Turysta kupuje kije trekingowe i już wydaje mu się, że może zdobywać Everest. Sprzęt daje fałszywe poczucie bezpieczeństwa, wodzi nas na pokuszenie. Trzeba znać granice. Można poznawać je w górach, ale za to się płaci – czasem najwyższą cenę. Radzę o tym pamiętać, przed wyruszeniem w nawet z pozoru łatwą wędrówkę.
Jan Drzymała