Wszyscy o nim słyszeli, ale nikt nie widział
30.01.2012 14:09 GOSC.PL
„Z ateistami zgadzam się praktycznie we wszystkim oprócz jednego – że nie ma Boga”. Tę myśl ks. Tomasza Halika można by w zasadzie przyjąć, ale z jednym zastrzeżeniem. Trzeba najpierw porozumieć się co do tego, kim właściwie jest ateista. W książkach Halika ateizm to postawa w gruncie rzeczy dość bliska wierze. Być może nawet będąca wiarą – wiarą w to, że Boga nie ma. Musi to być wiara, bo tak, jak nie da się udowodnić jednoznacznie, że Bóg jest, tak samo nie da się dowieść, że Go nie ma. Dowody z istnienia świata czy inne tego rodzaju intuicje, aczkolwiek ciekawe, nigdy nie dadzą jednoznacznej odpowiedzi. Pozostaje więc przekonanie; może wiara?
Prof. Jan Hartman pisze, że „wkrótce będziemy żyć w kraju, w którym ateiści poczują się w końcu u siebie”. No i pięknie, szczerze im tego życzę. Naprawdę. Z wieloma szczegółami w tekście pana profesora się zgadzam, ale generalnie coś mi tu nie gra. Zdaje się, że chodzi właśnie o rozumienie ateizmu.
Profesor Hartman przekonuje, że dziś takie zjawisko, jak wojujący ateista, nie istnieje. Nikt przecież nie domaga się, by głosić z urzędu, że Boga nie ma.
Może wzrok mnie myli, ale ja to jednak widzę. Jeśli ktoś próbuje układać świat tak, jakby Boga nie było. Proponuje tworzenie prawa, które z Boskim wchodzi w otwarty konflikt, to czy tym samym niejako w podtekście nie daje do zrozumienia, że Boga tak naprawdę nie ma i nie musimy się przejmować tym, co ma On nam do powiedzenia? Pan profesor tego nie widzi. Ja niestety widzę i obawiam się, że to nie są tylko przywidzenia. Mógłbym wymienić kilka nazwisk, ale dam sobie spokój. Te osoby i tak zbyt często brylują w mediach.
Autor tekstu protestuje również przeciw nadmiernej ingerencji Kościoła katolickiego w życie społeczno-polityczne. Co więcej, przekonuje, że ta ingerencja odbywa się na nierównych zasadach, bo przedstawiciele Kościoła zamiast wziąć udział w debacie jak równy z równym, robią to z pozycji uprzywilejowanej. Zamiast dyskutować – „nauczają”.
Mnie tylko ciągle zastanawia, dlaczego dla ateisty to miałoby stanowić jakiś problem. Gdybym był ateistą, uczciwym wobec siebie i wyznawanych przekonań, czy przejmowałbym się jakimś tam „nauczaniem” tego czy tamtego biskupa? Nie wydaje mi się. Tymczasem w publicystyce często przedstawia się Kościół tak, jakby był jedną z wiodących sił politycznych w Polsce, jakby tu na ziemi dążył do osiągnięcia jakiejś władzy.
A przecież wcale nie o to chodzi. Jeśli ktoś mówi inaczej, mija się z prawdą – nawet, a może właśnie szczególnie – jeśli mówią to ludzie, którzy deklarują przywiązanie do Kościoła.
Kościół nic nikomu nie może narzucić siłą. Jeśli nie wdaje się w bezpośrednią dyskusję z politykami, to tylko przemawia na Jego korzyść, bo Kościół nie jest od politykowania.
Kościół ma wskazywać drogę tym, którzy są jego członkami. Jeśli więc wciąż ponad 90 proc. społeczeństwa uważa się za katolików, to trudno się spodziewać, że Kościół będzie siedział cicho, kiedy to społeczeństwo wyczynia takie czy inne harce sprzeczne z wartościami, które powinny być mu bliskie.
Kościół udowadnia, jakimi hipokrytami jesteśmy my Polacy, kiedy mówimy, że jesteśmy katolikami, ale... wybiórczo. To gryzie do tego stopnia, że lepiej nazwać się ateistą i mieć święty spokój.
Zdaje się, że Kościół katolicki jest dzisiaj chyba najsilniejszym głosem, który mówi, że liczy się coś więcej, niż zaspokojenie zachcianek i popędów. To jest powód, dla którego często obrywa. Pudrowanie tego faktu rzekomą walką o równouprawnienie ateistów czy kogo tam jeszcze, jest nieporozumieniem. Mam wrażenie, że w przebraniu ateizmu tak naprawdę siedzi nihilizm, o którym Jerzy Sosnowski na łamach „Więzi” pisze tak:
„Nihilizm etyczny i społeczny to konsekwentne lekceważenie wartości – prawdy, dobra, piękna, lub innych, jakkolwiek zdefiniowanych, które by niosły ze sobą pojęcie powinności i służby (czemuś) – poza zwycięstwem w kolejnym etapie walki o byt, gdzie aktualną nagrodą może być przyjemność zmysłowa, satysfakcja ze zdobytej władzy, albo przynajmniej z możliwości nieskrępowanej ekspresji własnych uczuć, zwłaszcza negatywnych, do innych osobników”.
Jan Drzymała