Czy przyjmują Państwo kolędę?

Z góry przepraszam wszystkich księży, którzy mimo 40 mieszkań do obskoczenia w ciągu paru godzin, wykazują zainteresowanie odwiedzanymi rodzinami.

Takich, jak podejrzewam i słyszę, jest ciągle niemało. Ponieważ jednak sam szczęścia do „odwiedzin duszpasterskich” nie mam od jakiegoś czasu, a i znajomi opowiadają „niestworzone historie” o swojej kolędzie, proszę o ujawnienie się wszystkich, którzy całodzienne oczekiwanie na to jedyne w roku wydarzenie kończą z poczuciem, mówiąc naprawdę delikatnie, niesmaku. Nie po to o tym piszę, by prowokować antyklerykalny festiwal oskarżeń, ale zorientować się, czy po prostu ja i paru moich znajomych mamy wyjątkowego pecha, czy też problem jest trochę szerszy. Po drugie, po to, by w obronie kolędy wystąpili ci, którzy przytoczą całą masę dobrych i pozytywnych przykładów. Może one podziałają zawstydzająco na resztę (mniejszość? większość?). Ja, jako zgorzkniały i zniesmaczony po raz kolejny, przywołam raczej niezbyt budujące scenki z życia wzięte. Z różnych parafii, u różnych osób.

Scenka I
Pierwsze pytanie księdza: -- W tym roku zbieramy na nowe organy, czy dołożycie się państwo? (niewiele więcej tematów zostaje poruszonych, kolęda trwa moment).

Scenka II
Ksiądz siada na chwilę i wyznaje: -- Wcześniej byłem proboszczem przez naście lat, toż to można oci...ieć siedząc w jednym miejscu tyle czasu (niewiele więcej tematów zostaje poruszonych, a i towarzystwo niezbyt rozbawione „dowcipnym” tonem, więc kolęda szybko się kończy).

Scenka III
Ministranci „po cywilu”, ksiądz z poszarpanej kartki „duka” (cytuję za naprawdę życzliwymi Kościołowi ludźmi) modlitwę. Siada, prawie nie zadaje pytań. „Tak sobie właściwie milczeliśmy i patrzyliśmy na siebie”, wspomina kolega.

Scenka IV
-- Stajenkę już widzieliście? Podoba wam się? – pada na początek po krótkiej modlitwie. – Te brązowe ubrania tak już panu zostały? – jest jakieś zainteresowanie wywołane informacją, że domownik mieszkał kiedyś w pobliżu franciszkańskiej parafii. W sumie życzliwie, ale to lokatorzy głównie zadają pytania, żeby w ogóle jakaś rozmowa była.

Scenka V
„Ksiądz wszedł i wyszedł”, wspomina kolejna osoba. Parę krótkich, nic nie znaczących pytań.

Scenka VI
„A więc państwo X, tak?”, pyta ksiądz patrząc w kartotekę. „Nie, państwo Y, już od paru lat”, prostują „nowi” właściciele mieszkania. W kartotece ciągle widnieją poprzedni lokatorzy, choć następcy kolędę przyjmują co roku.

itd., itp.

W sumie banalne to wszystko, prawda? Tak z zewnątrz, może i banalne. Ale dla ludzi biorących udział w tych scenkach, zwanych kolędami, zwyczajnie przykre. Nie wiem, czy to teraz norma, czy wyjątki. Może kruszę kopię o nic.

Ci, którzy opowiedzieli mi o swoich przypadkach, i tak do kościoła przyjdą. Ale co, jeśli podobne scenki rozgrywają się w rodzinach, które na co dzień z Kościołem niewiele mają do czynienia? Jeśli już w ogóle drzwi księdzu otworzyli, to jest to może jedyna okazja, by zadziałał jakiś impuls. Moim zarzutem nie jest krótki czas trwania wizyt duszpasterskich. Ja to rozumiem: kilkadziesiąt mieszkań, po katechezie w szkole i przed kolejnym dniem użerania się z gimnazjalistami. Ale nawet w ciągu 5 minut, jednym pytaniem, po którym rozmówca czuje, że w tym momencie liczy się tylko on, można wywołać w kimś potrzebę spotkania przy innej okazji, na dłużej. Albo – jak w przywołanych przykładach – utwierdzić w niechęci do wszelkich kontaktów z księdzem. Tischnerowi chyba za nic nie dostało się tak mocno, jak za słynną opinię, że nie spotkał jeszcze nikogo, kto straciłby wiarę po lekturze Marksa i Engelsa, za to zna wielu takich, którzy stracili wiarę po spotkaniu ze swoim proboszczem. Ale chyba mocno nie przesadził, prawda?
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina