Zniewalanie sumień

Ostatnie wydarzenia w świecie zachodnim dowiodły, że dyktatura relatywizmu jest faktem.

W homilii podczas Mszy św. „pro eligendo Romano Pontifice” (w intencji wyboru rzymskiego Papieża) 18 kwietnia 2005 roku, kard. Joseph Ratzinger zwrócił uwagę pozostałych kardynałów na to, że następca Jana Pawła II będzie musiał radzić sobie z narastającą „dyktaturą relatywizmu” w całym świecie zachodnim. Miał na myśli użycie przymusu państwowego w celu narzucenia szczegółowo zaplanowanej radykalnej dekonstrukcji moralnej całych społeczeństw.

Niektórzy katoliccy komentatorzy oskarżyli Ratzingera o to, że jego diagnoza jest mocno przesadzona i uniemożliwi jego wybór na papieża. Inni stwierdzili, że sformułowanie „dyktatura relatywizmu” stanowi trafne podsumowanie poważnego zagrożenia wolności i uznali, że człowiek mający odwagę nazywać rzeczy po imieniu byłby świetnym papieżem.

Ostatnie wydarzenia w świecie zachodnim dowiodły prawdziwości tego drugiego przekonania.

W Kanadzie pastor protestancki został skazany na dużą grzywnę za głoszenie ewangelicznej prawdy dotyczącej etyki miłości i małżeństwa. W Polsce ksiądz redaktor naczelny największego pisma katolickiego został skazany za pogwałcenie „praw człowieka” powódki i zasądzono mu wielką grzywnę, ponieważ opisał aborcję zgodnie z prawdą, czyli że jest odebraniem niewinnego ludzkiego życia z premedytacją. W Stanach Zjednoczonych służba zdrowia oraz inne służby zaangażowane w system opieki zdrowotnej (włącznie z pracodawcami i ubezpieczycielami) są zagrożone (jak przestrzegli biskupi USA) przez dyktaturę relatywizmu, narzucaną przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej, opanowane przez administrację Obamy.

Trzeba też wspomnieć Australię, gdzie niedawno podróżowałem przez dziesięć dni, dając wykłady.

Podsumowanie badań opinii publicznej, opublikowane w australijskim wydaniu „The Week” sugeruje, że Australijczycy są, powiedzmy, specyficzni. Więcej z nich wierzy w „wywołaną ludzkim działaniem zmianę klimatu”, niż w Boga; jednak 20 procent więcej ludzi żyjących na antypodach wierzy w anioły niż w ewolucję. Kto by pomyślał.

W całym tym postmodernistycznym zamieszaniu, Australia jednak przypomina resztę Zachodu, gdy chodzi o starania zwolenników „równości małżeńskiej”. I tu są przodownikami w narzucaniu dyktatury relatywizmu, w tym wypadku na obszarze zamykającym się pomiędzy Perth i Sydney. Co więcej, ich retoryka stała się bezczelnie orwellowska. Dlatego też kiedy premier Julia Gillard (zdeklarowana ateistka, przy której Nancy Pelosi wygląda jak Margaret Thatcher) niezależnie od wszystkiego ogłosiła, że w odniesieniu do propozycji „małżeństw gejowskich” będzie obowiązywało głosowanie zgodnie z sumieniem, została oskarżona przez oponentów ze skrajnej lewicy o to, że jest... niedemokratyczna.

Osobom, którym westminsterski model demokracji nie jest bliżej znany, wyjaśnię, że większość głosowań w parlamencie rozstrzygana jest w nim na podstawie dyscypliny partyjnej: od członków partii oczekuje się głosowania zgodnego z wytycznymi kierownictwa, a w sytuacji, gdy się z tego wyłamią, czekają ich poważne kary (np. decertyfikacja i wycofanie poparcia partii przy okazji następnych wyborów). Na drugim biegunie jest „głosowanie zgodnie z sumieniem” bądź „zgodnie z przekonaniami” – parlamentarzyści mogą wówczas głosować tak jak chcą (kierując się sumieniem, bądź tym, co uważają za politycznie stosowne, albo też obiema przesłankami). Ale według senatora Gavina Marshalla, szefa lewicowego klubu parlamentarnego Partii Pracy, który swój tekst opublikował w „The Age”, decyzja Gillard, by zezwolić na głosowanie zgodnie z sumieniem w sprawie „małżeństw gejowskich” jest „niedemokratyczna”, ponieważ „naraża indywidualnych parlamentarzystów na silne oddziaływanie konserwatywnego lobby” i reakcyjne opinie tych „uparciuchów, opierających się reformom społecznym”.

Proszę to sobie wyobrazić: bezbronni „indywidualni parlamentarzyści” zmuszeni do walki z głębokimi (i często motywowanymi religijnie) moralnymi przekonaniami. Co ci paskudni, działający bez skrupułów oponenci „reform społecznych” wymyślą następnym razem?

George Orwell – wielki znawca politycznej nowomowy – wyśmiałby artykuł senatora Marshalla. Wymuszona dyscypliną partyjną linia głosowania, która narzuca radykalny i filozoficznie niespójny system antymoralny krajowi, który wcale nie jest pewny, czy chce podążać tą drogą, jest „demokratyczny”, podczas gdy głosowanie zgodnie z przekonaniem nad tym, czy państwo ma prawo redefiniować podstawową ludzką instytucję w zależności od swoich kaprysów, jest niedemokratyczne? Litości.

Jeśli senator Marshall ma rację, to słowo „demokratyczny” nie oznacza nic innego, jak samowolę manifestowaną za pomocą prawodawstwa. Wspomniana samowola oparta jest na relatywizmie wynikającym z głęboko zachwianego rozumienia dobra i zła. Fakt, że samowolę tę narzuca się za pomocą przymusu państwowego, jedynie podkreśla trafność uwagi sformułowanej przez Josepha Ratzingera w 2005 roku.

 

George Weigel jest członkiem Ethics and Public Policy Center w Waszyngtonie

Tłum. Magdalena Drzymała

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

George Weigel