Przecież nie będą do nas strzelać. Mają już nauczkę z Gdańska, z Poznania i z wcześniejszych lat.
III.
M.C.: – Mamę przywieźli do Tarnogrodu ok. 5 nad ranem. I nawet nie poczekali, aż ksiądz otworzy plebanię. Zrzucili jej tylko trumnę koło dzwonnicy i powiedzieli: „Do widzenia! I żadnych kawałów, pani Gizowa, proszę nie brać ciała do domu, tylko iść do księdza dzwonić, żeby trumnę wziął…”. Mama całkowicie zmarznięta, żywej duszy na dworze, bo to przecież jeszcze godzina milicyjna była. Zadzwoniła do księdza. „Pani Gizowa – mówi – poczekamy do 6, jak się ktoś już ruszy, bo przecież sami nie damy rady wnieść tego ciała”. I rzeczywiście, przypadkowi przechodnie pojawili się po 6 i pomogli wnieść trumnę do kaplicy.
Kiedy my dojechaliśmy z Katowic, wszystko było już zorganizowane. Ludzie też o wszystkim wiedzieli. Mieliśmy zakaz otwierania trumny. Mama mówiła, że przyszedł do niej jakiś mężczyzna i powiedział, że ma być cichy pogrzeb, bez żadnej orkiestry. A przecież Krzysztof grał w orkiestrze w domu kultury, więc wszyscy koledzy chcieli go ładnie pożegnać. Ale nie pozwolili. I ksiądz w zasadzie zgodził się na te warunki. Byłam z mamą, gdy mówił do niej: „Pani Gizowa, żadnych orkiestr, żadnych flag, bo inaczej żaden z nas nie pójdzie na cmentarz”. Mnie to wtedy strasznie zabolało. Ja nie oczekiwałam od księdza, żeby zachęcał nas do złamania zakazu. Ale mógł powiedzieć przynajmniej tyle: mnie to nie interesuje, ja się w to nie mieszam, jestem księdzem, zrobię swoje, a wy róbcie, co chcecie. Ale w sumie rozumiem go, że się zwyczajnie bał. Znajomi jednak przyszli na pogrzeb z instrumentami. Wtedy mama poprosiła ich, żeby nie grali, bo ksiądz może mieć kłopoty.
A.G.: – Krzysiek dla władz nie był bohaterem narodowym, tylko draniem, który nawet do Katowic pojechał, żeby narozrabiać – tak mówili. Dlatego nie mogli dopuścić do tego, żeby pogrzeb „chuligana” był uroczysty i by na jego trumnie kładziono flagę narodową.
M.C.: – Ale za to otworzyliśmy trumnę tuż przed złożeniem do grobu. Jak już ksiądz poszedł i wszystko było skończone. Wtedy pomodliliśmy się, już we własnym gronie. Po pogrzebie przeprowadziłam się do Tarnogrodu, do mamy. I dopiero wtedy zaczęła się gehenna.
IV.
A.G.: – Mama z Małgosią przyjechały do mnie do jednostki dopiero 25 grudnia o 5 rano. Gdy zobaczyłem czarny szalik na szyi mamy, już wiedziałem, o co chodzi. Miałem urlop załatwiony do 2 stycznia. No i pojechałem pod kopalnię. Stanąłem pod krzyżem i zacząłem się modlić. Ja oczywiście w mundurze byłem. Klęczałem, a ludzie, przechodząc, pluli na ziemię. Słyszałem, jak mówili z pogardą: „Wojsko!”. A jakaś starsza kobieta w moją stronę: „Co, skurwysynu – sumienie cię ruszyło?”. Nic jej nie odpowiedziałem. Nie chciałem tłumaczyć, kim jestem i dlaczego mam mundur na sobie.
M.C.: – Mama strasznie się bała o Adama. Mówiła do mnie: „Małgosiu, nie będziemy go powiadamiać o pogrzebie, żeby on tam jakichś głupot nie narobił, bo przecież ma broń przy sobie”. Adam i Krzysiek to były papużki nierozłączki. Wszędzie razem. No więc mama bała się, jak zniesie wiadomość o śmierci i pogrzebie. A potem to ona zaczęła się starać o zwolnienie Adama z wojska. Ale on o tym nie wiedział.
A.G.: – Do jednostki wróciłem 2 stycznia, ale nie dostałem już broni do ręki. Kazali mi napisać wniosek o przeniesienie do rezerwy. Wniosek przeszedł. Podpisany przez gen. Jaruzelskiego jako szefa sztabu generalnego. Ostatni miesiąc w wojsku to był dla mnie koszmar: żadnego zajęcia, nigdzie mnie nie zabierali, mogłem tylko iść na stołówkę i z powrotem.
M.C.: – W Tarnogrodzie zaczął się horror. Nieustanne wizyty w domu i rewizje. Szukali – nie wiem czego – nawet w książkach. Mówili mamie: „Pani Gizowa, pani przemyca jakieś gazetki, ulotki i my tu mamy obowiązek sprawdzić wszystko”. Mama na to: „Sprawdzajcie, ja tu nie mam żadnych gazetek, róbcie, co chcecie. Zabiliście mi syna, to możecie wszystko pozabierać”. I za każdym razem w ten sam sposób. No więc szukali.
A.G.: – Jakimś dziwnym trafem nagle nasze dwa psy zdechły. Najpierw jeden, potem następny. Tego drugiego Małgosia zaniosła do znajomego weterynarza, a on stwierdził, że pies został otruty! Nie było żadnego ogrodzenia wokół domu, psy biegały sobie swobodnie, nasze i sąsiadów też, ale nikomu nie przeszkadzały. I tylko nasze zdechły.
M.C.: – Z grobu Krzyśka „nieznani sprawcy” zabierali tabliczkę. Napisane na niej było mniej więcej tak: „Zamordowany przez oddziały ZOMO na kopalni »Wujek«”. Jak oni w nocy ją zrywali, to my dokładnie taką samą przygotowywaliśmy, lakierem na blasze pisaliśmy od nowa te same słowa. Wieczorem zbierali się znajomi Krzysia i Adama po to, żeby pilnować tabliczki. I w końcu mama poradziła: „Dajcie spokój, napiszcie coś innego. To, co chcieliście powiedzieć, już wszyscy wiedzą”. No więc powiesiliśmy tabliczkę tylko z napisem: „Śp. Józef Krzysztof Giza”.
Kiedyś przyszło dwóch panów z milicji, byli po cywilu. „Pani Gizowa – mówią – jest donos na panią, że u was pędzi się bimber. Sprawdzimy na strychu”. Mama mówi: „Sprawdzajcie, wchodźcie na strych, szukajcie bimbru!”. I to się powtarzało co jakiś czas. Mama wpadła w depresję, była ciągle na lekach. W pewnym momencie musiała leczyć się w szpitalu. Wykończyli ją. I siedem lat po śmierci brata zmarła. Nie wytrzymała tej presji.
Jacek Dziedzina