„Więcej małżeństw kończy się burzliwym, a nie polubownym rozwodem”, mówił minister Sikorski w Berlinie, ostrzegając przed skutkami rozpadu Unii. Tyle że zgłoszone przez niego pomysły to prosta droga do końca projektu integracji.
Większość komentarzy w Polsce skupiała się bardziej na „proniemieckim” apelu ministra o przejęcie roli przewodniej w ratowaniu strefy euro przez jej największego beneficjenta. Inspirowane tytułami z brytyjskiej prasy hasła o „budowie IV Rzeszy” przy wsparciu Polski przysłoniły tak naprawdę istotę zarysowanego przez Sikorskiego projektu. I choć niezrozumiałe w ustach polskiego ministra (znanego skądinąd z dosadnego określenia, że Gazociąg Północny to nowy pakt Ribbentrop-Mołotow) są słowa, że mniejszym zagrożeniem jest rozmieszczenie w Kaliningradzie rosyjskich rakiet niż upadek strefy euro i „niemiecka bezczynność”, choć niezrozumiałe, jeśli nie skandaliczne, jest wystąpienie z mocnym exposé przed Niemcami najpierw zamiast przed polskimi obywatelami, którzy właśnie dowiedzieli się, że ich minister za Odrą roztacza wizję rezygnujących z suwerenności państw narodowych, to tak naprawdę nie tyle „proniemieckość” i miejsce wystąpienia powinny budzić największe kontrowersje, ile właśnie program naprawy Unii drogą większej centralizacji władzy, a kosztem kompetencji rządów krajowych. Na biurko urzędnika z Komisji Europejskiej miałyby trafiać projekty nie tylko budżetów krajów członkowskich, ale też planowane przez państwa reformy. Tymczasem budżet to jest podstawa funkcjonowania państwa. W budżecie kryją się kierunki polityki, cele, preferencje państw narodowych, które przyjmują dla swoich gospodarek po to, by ich gospodarki były konkurencyjne dla innych. – Zdrowy rozsądek w ekonomii każe stawiać na konkurencyjność, także wewnątrz państwa. Wszędzie tam, gdzie wyłącza się konkurencyjność, pojawia się regulacja państwowa i to jest zawsze nieskuteczne – mówił mi niedawno europoseł Paweł Kowal. – Dla nas najbardziej opłacalne jest pilnowanie tego, by Polska była atrakcyjniejszym, niż np. Belgia czy Niemcy, miejscem do inwestycji, w tym inwestycji chińskich.
Unia zatem powinna przywrócić konkurencyjność gospodarek krajowych, a nie kolejny raz dusić niezależność krajów członkowskich. Dlaczego komisarz z Brukseli, pod pretekstem dyscypliny budżetowej, miałby mówić nam, w jaki sposób mamy budować np. strukturę swojej energetyki?
Nietrafiony jest też pomysł stworzenia ogólnoeuropejskiej listy w wyborach do Parlamentu Europejskiego, obok list krajowych. Pomysł abstrahuje od faktu, że nie istnieje coś takiego, jak europejska opinia publiczna.
I na koniec rzecz najważniejsza. W swoim przemówieniu minister przywołał rozpad „strefy dinara”, który stał się początkiem rozpadu Jugosławii i krwawej wojny na Bałkanach. Aluzja jest czytelna: rozpad strefy euro też może doprowadzić do tego, że się rozstaniemy, a może nawet zaczniemy do siebie strzelać. Tylko że zapomniał dodać jeden ważny szczegół: Jugosławia rozpadła się głównie dlatego, że przez dekady opierała się na sztucznym tłumieniu narodowych aspiracji poszczególnych członków federacji, przy wyraźnej dominacji jednej z nich, Serbii. Sztucznym tłumieniem narodowych aspiracji i konkurencyjności byłoby przesyłanie na biurko unijnego urzędnika projektów budżetów krajów członkowskich Unii. Dlaczego więc to, co doprowadziło do rozpadu Jugosławii miałoby uratować jedność ambitnych, dumnych i różnorodnych narodów Unii Europejskiej?
Jacek Dziedzina