Szansę na „Budapeszt w Warszawie” najprawdopodobniej zaprzepaściliśmy bezpowrotnie w 2005 roku.
12.10.2011 11:40 GOSC.PL
Krótka figura retoryczno-futurystyczno-publicystyczna Jarosława Kaczyńskiego z wieczoru wyborczego zrobiła zawrotną karierę. Oczywiście głównie dzięki prześmiewczym karykaturom krążącym w internecie (m.in. mapa Polski z południowo-wschodnią ścianą zamalowaną na czarno i z napisem „Węgry” – bo tam głównie mieszka elektorat PiS, itp.).
Zapowiedź/przekonanie prezesa PiS, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy w „Warszawie będziemy mieli Budapeszt” była oczywistym nawiązaniem do sukcesu węgierskiej prawicy skupionej w partii Fidesz premiera Victora Orbána. Odkąd przejął pełnię władzy na Węgrzech w 2010 roku (najpierw miażdżące zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, a następnie w samorządowych) zaczął z determinacją chyba nieznaną w Europie reformować kraj i sprzątać po fatalnej polityce lewicowych poprzedników, którzy doprowadzili Węgry na skraj zapaści gospodarczej. Zapowiedź Kaczyńskiego jest zatem deklaracją ideową – bliskie jest nam to, co robi Orbán – i wyznaniem wiary zarazem – nam też się kiedyś uda. Odwołanie do Orbána jest tym bardziej czytelne, że i obecny lider węgierskiej prawicy, po serii porażek, był już praktycznie skazany przez publicystów na polityczną emeryturę. Tymczasem nie tylko przejął stery w kraju, ale też rozpoczął niespotykaną w dzisiejszej ospałej i bezideowej republice sondażowej zwanej Unią Europejską przebudowę państwa. I pewnie zapłaci za to w kolejnych wyborach utratą władzy, choć społeczeństwo za kilka lat będzie mu wdzięczne za reformy. Standard: konsekwentni reformatorzy rzadko zostają na drugą kadencję.
Tyle że… powtórki z Budapesztu w Warszawie raczej nie będzie.
Po pierwsze szansa na to została, chyba bezpowrotnie, zaprzepaszczona w 2005 roku. Wtedy powszechne zniesmaczenie rządami SLD i stopniem skorumpowania elit po ujawnieniu afery Rywina doprowadziło do mobilizacji sił skupionych wokół szeroko rozumianej prawicy. Idea budowy IV RP, dziś traktowana mało poważnie (żeby nie powiedzieć – skompromitowana), wtedy była odtrutką na postkomunistyczny krajobraz. Mimo rywalizacji przedwyborczej PiS i PO mało kto chyba w Polsce miał wątpliwości, że obie partie, niezależnie od tego, która z nich zwycięży, utworzą szeroką koalicję, która będzie zdolna do głębokiej przebudowy państwa: od zmiany konstytucji po odważne reformy gospodarcze, finansów publicznych, administracji itd. Jak było naprawdę, doskonale wiemy i nie miejsce tu na przypominanie i roztrząsanie, kto naprawdę odpowiada za to wielkie rozczarowanie Polaków brakiem PO-PiS-u.
Jeśli więc jakaś analogia z sytuacją na Węgrzech była, to właśnie wtedy. Tyle że gdyby do szerokiej koalicji doszło, to raczej na Węgrzech mówiono by o tym, że „w Budapeszcie kiedyś będzie Warszawa”, a nie odwrotnie. Bo Orbán doszedł do władzy dopiero w 2010 roku.
„Budapesztu w Warszawie” nie będzie także dlatego, że rządy PO to jednak nie rządy SLD. Choć gołym okiem widać, że ostatnie cztery lata (oby kolejne cztery były lepsze) to zmarnowana szansa na odważne i konieczne reformy, trudno stawiać znak równości między nieudolnością i niechęcią do ryzykownych posunięć (czyt.: niepopularnych w sondażach) z głęboką patologią zafundowaną nam przez lewicę ponad dekadę temu. Dlatego też ewentualne dojście do władzy PiS po PO nie będzie tym samym, co dojście węgierskiej Fidesz po socjalistach. Chyba że rozpoczynająca się właśnie kadencja na Wiejskiej upłynie jednak pod znakiem sojuszu z Palikotem (czy to naprawdę wykluczone?) – wtedy ta część komentarza będzie zupełnie nieaktualna.
Wreszcie nie będzie „Budapesztu w Warszawie” także dlatego, że Jarosław Kaczyński… po prostu nie jest Victorem Orbánem. Powiem krótko: w tym sporcie trzeba być graczem konsekwentnym, nie zmieniającym „twarzy” co wybory. I nie dopuszczającym do odchodzenia wartościowych ludzi z partii.
„Budapeszt w Warszawie” byłby ideą mocno pożądaną w Polsce. Oznaczałaby odważne i gruntowne reformy, a nie ciągłe teledyski polityczne gatunku Palikot i mdłe dyskusje o tym, czy ktoś mówi językiem nienawiści czy miłości (co to w polityce w ogóle oznacza?). Wolałbym jednak nie czekać znowu na Budapeszt aż do kolejnych wyborów. Tegoroczny wyścig wygrała Platforma Obywatelska. I to od niej oczekuję, że kolejne cztery lata będą jednak bardziej rządzeniem niż próbą przetrwania do kolejnych wyborów. „Budapesztu w Warszawie” wcale nie musi organizować PiS. Platforma ma do tego duży kredyt zaufania społecznego. Chyba że kredyt przyznano właśnie z nadzieją, że Budapesztu jednak nie będzie…
Jacek Dziedzina