„Edukacja zdrowotna” jest w aktualnych warunkach przedmiotem edukacyjnie zbędnym. Jest ona jednak niezbędnym narzędziem walki ideologiczno-politycznej.
10.12.2024 09:48 GOSC.PL
Każdy człowiek chce w swoim życiu zostawić po sobie ślad. Prawda ta w szczególny sposób dotyczy ministrów i minister edukacji. Jaki ślad te osoby chcą po sobie zostawić? Tym śladem ma być nowy przedmiot nauczania. Nowy przedmiot, którego uczniowie będą się obowiązkowo uczyć i który zmieni ich życie na lepsze. Tym razem owym cudownym przedmiotem (nauczanym już od IV klasy szkoły podstawowej aż do końca szkoły średniej) ma stać się „edukacja zdrowotna” – edukacja, która (jak zapewnia jedna z wiceminister) w jednej dziesiątej swych treści programowych będzie dotyczyć sfery seksualnej.
Uważam, że powyższy pomysł jest przykładem tego samego błędu, który od wielu lat powielają władze edukacyjne. Błąd ten ma różne oblicza. Pierwsze polega na wierze, że dodanie do listy przedmiotów obowiązkowych jeszcze jednego sprawi, że młodzi ludzie staną się – patriotycznie, historycznie, seksualnie, zdrowotnie (niepotrzebne skreślić lub potrzebne dopisać) – uświadomieni. Kto kiedykolwiek pracował w polskiej szkole (co nie jest częste wśród osób zarządzających polską edukacją), wie, że wiara ta jest kompletnie irracjonalna. Każdy nowy i obowiązkowy przedmiot to kolejna kula u nogi uczniów i rodziców. Dokładanie nowego przedmiotu, bez mądrej rewizji dotychczasowej struktury nauczania i bez radykalnej poprawy jego skuteczności, przyniesie efekt odwrotny do zamierzonego. Przedmiot ten albo będzie fikcją edukacyjną albo kolejnym działaniem przeciw zdrowiu psychicznemu młodzieży obciążonej nadmiernym materiałem do opanowania.
Po co wprowadzać do szkoły odrębny przedmiot „edukacja zdrowotna”, skoro poszczególne aspekty profilaktyki zdrowotnej są dokładnie omawiane na lekcjach biologii? Są ku temu dwa powody: pragmatyczny oraz ideologiczno-polityczny. Pierwszy polega na tym, że każdy nowy przedmiot to nowy biznes edukacyjny: podstawa programowa, programy, podręczniki, szkolenia, materiały edukacyjne oraz związani z tym wszystkim eksperci, konsultanci, autorzy, recenzenci, szkoleniowcy, edukatorzy, wydawcy itp. A to wszystko kosztuje i jest finansowane z kieszeni podatników. Oczywiście, mądre łożenie pieniędzy na edukację jest potrzebne. Trzeba się jednak zastanowić, na co (i dla kogo) wydajemy pieniądze. Czy nowa inwestycja przyniesie realny edukacyjny zysk? Obawiam się, że nie. Póki nie przemyślimy od nowa całego systemu edukacyjnego, nowa inwestycja przyniesie korzyści tylko jej realizatorom. Moje pesymistyczne rokowania potwierdza fakt, że podstawa programowa „edukacji zdrowotnej” pełna jest ogólników i lania wody, a o zapobieganiu konkretnych chorób nie dowiemy się z niej zbyt wiele. „Edukacja zdrowotna” to kolejna hybryda szkolna, która nie ma większego znaczenia ani w sensie informacyjnym, ani w sensie wychowawczym.
A teraz drugi i najważniejszy powód, czyli kolejne oblicze idei nowego przedmiotu. Otóż tak się składa, że w większości przypadków nowe przedmioty miały konotacje ideologiczne lub miały być narzędziem gry politycznej. I tak jest teraz. Świadczą o tym trzy fakty: likwidacja dobrowolnego przedmiotu „wychowanie do życia w rodzinie”; wojna podjazdowa z religią w szkole (a religia jest ostatnim, choć kruszejącym, bastionem tradycyjnej etyki seksualnej); wrzucenie do treści programowych obowiązkowej „edukacji zdrowotnej” (obok potrzebnych zagadnień) tematów, które mogą wzbudzać skojarzenia z permisywizmem lub progresywizmem obyczajowym (na przykład „pojęcie orientacji psychoseksualnej” [już w szkole podstawowej dzieci dowiedzą się o czterech jej rodzajach!]; „pojęcia: tożsamość płciowa, cispłciowość, transpłciowość” [to też w podstawówce dla całej zatłoczonej klasy uczniów w wieku dojrzewania!]; „kwestie prawne i społeczne związane z przynależnością do grupy osób LGBTQ+”; „stereotypy płciowe” i „ich negatywny wpływ na rozwój człowieka i relacje interpersonalne” oraz „sposoby im przeciwdziałania”). Jeśli w nowym przedmiocie problematykę seksualną umieszcza się przede wszystkim w kontekście zdrowotnym, a aspekt etyczny i rodzinny jest praktycznie zredukowany do wyboru metod antykoncepcji oraz „wyznaczników partnerskiej normy seksualnej” i „świadomej zgody” na seks, to jasne jest, że taka taktyka przyniesie reakcję ze strony bardziej konserwatywnie nastawionych rodziców. I wywoła społeczną polaryzację. A o nią przecież chodzi. Chodzi o to, by pod pretekstem troski o dzieci rozniecać dalsze fronty walki między dorosłymi. Chodzi o to, by utrwalać podział na „siły Postępu” i „siły Ciemnogrodu”.
Zauważmy przy okazji, że te ostatnie siły pokazały podczas warszawskiej manifestacji „tak – dla edukacji, nie – deprawacji”, że są częścią europejskiego frontu rodziców z zasadami. W trakcie tej demonstracji bowiem mocno i przekonująco wybrzmiały głosy gości z Niemiec i Wielkiej Brytanii, którzy opowiedzieli, do czego doprowadził w ich krajach model, według którego sfera intymna powinna być kształtowana nie przez rodziców, ale przez coraz bardziej obyczajowo postępową szkołę. Wysłuchawszy tych głosów, nie dziwię się niepokojowi znacznej części polskich rodziców. Jeśli na zachodniej równi pochyłej kula obyczajowo-edukacyjna tak szybko stoczyła się od pozycji „wolność seksualna” do pozycji „tranzycja w wilka”, to dlaczego nie ma się tak stać również u nas?
Na koniec jedna uwaga optymistyczna. Z jednej strony mamy wyżej opisane działania osób rządzących polską oświatą – a z drugiej racjonalną i samoograniczającą się postawę polskiego Episkopatu. Otóż Episkopat proponuje, by (po czasie przejściowym koniecznym do przekwalifikowania części dotychczasowych katechetów) zredukować liczbę godzin religii w szkole ponadpodstawowej do jednej oraz by wprowadzić obowiązkowy wybór między religią a etyką. Jak widać, Ministerstwo Edukacji Narodowej dodaje uczniom godziny nauki – Episkopat zaś proponuje ich zmniejszenie; Ministerstwo wprowadza obowiązek uczenia się nowego przedmiotu – Episkopat proponuje wybór; Ministerstwo narzuca innym swój światopogląd – Episkopat proponuje pluralizm światopoglądowy w szkole. Głos Episkopatu to osamotniony głos rozsądku: niech rodzice i uczniowie decydują, czy ci ostatni będą się zastanawiać nad ważnymi sprawami życia (w tym nad seksem) z punktu widzenia wiary i etyki religijnej (która – jak nauczał Karol Wojtyła – zawiera w sobie także etykę naturalną i powszechnie uznane prawdy ludzkiego rozumu), czy z punktu widzenia szerokiego wachlarza rozmaitych szkół etycznych (które mają ze sobą, a także z etyką religijną, niektóre punkty styczne). Czy głos ten zostanie w końcu wysłuchany? Czy w polskiej oświacie wygra rozsądek? Czy raczej pozostanie w niej ideologicznie motywowany chaos?
Jacek Wojtysiak Nauczyciel akademicki, profesor filozofii, kierownik Katedry Teorii Poznania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Autor licznych artykułów i książek, w tym podręczników i innych tekstów popularyzujących filozofię. Stały felietonista portalu internetowego „Gościa Niedzielnego”. Z pasją debatuje o Bogu i religii z wierzącymi, poszukującymi i ateistami. Lubi wędrować po stronach Biblii i po ścieżkach Starego Gaju. Prywatnie: mąż Małgorzaty oraz ojciec Jonasza i Samuela. Ostatnio – wraz z Piotrem Sachą – opublikował książkę „Bóg na logikę. Rozmowy o wierze w zasięgu rozumu”.