Pojawiają się prognozy, że Moskwa w perspektywie 5-10 lat zaatakuje NATO. Jak państwo zdewastowane gospodarką wojenną, które ma coraz większe problemy z normalnym funkcjonowaniem i kontrolą dotychczasowych stref wpływów, może podjąć się ataku na państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego?
25.11.2024 12:54 GOSC.PL
W zeszłym tygodniu minęło 1000 dni od rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że wojna zbliża się do jakiegoś końca, a dokładniej – przerwy. Sygnały o konieczności rozpoczęcia rozmów płyną ze strony Ukrainy, Federacji Rosyjskiej i społeczności międzynarodowej. To nie oznacza, że walki ustaną z dnia na dzień, ale według dostępnych nam przesłanek zawieszenie broni to raczej perspektywa kilkunastu tygodni niż lat.
Wciąż za wcześnie, by dokonywać podsumowań, ale nie jest też tak, że nic nie wiemy. Jesienią ubiegłego roku na łamach Gościa Niedzielnego pisałem, że żadnego happy endu dla Ukrainy nie będzie. W tej materii nic się nie zmieniło. Co więcej, od tamtego czasu Ukraińcy stracili kolejne dziesiątki tysięcy żołnierzy, kolejne tysiące kilometrów kwadratowych terytorium oraz kolejne dziesiątki miliardów dolarów – zarówno w wyniku rosyjskich ostrzałów, jak i funkcjonowania w reżimie gospodarki wojennej.
Tyle, że to dopiero początek złych wiadomości. W sytuacji zamrożenia konfliktu trudno będzie mówić o realnej odbudowie, nie wspominając o zagranicznych inwestycjach. Najgorsze jest jednak to, że Ukraina straciła istotną część swojego potencjału demograficznego, głównie za sprawą masowej emigracji, której zawieszenie broni wcale nie powstrzyma. Wraz z pogłębianiem się w gospodarczym kryzysie exodus młodych Ukraińców będzie się bowiem pogłębiać.
A Federacja Rosyjska? Na podstawie dostępnych informacji możemy powiedzieć dziś kilka rzeczy. Po pierwsze, Rosja straciła już prawie 60 proc. stanów magazynowych uzbrojenia. Po drugie, wliczając zabitych i rannych, straty ludzkie można ostrożnie szacować na 800 tysięcy żołnierzy. Do tego trzeba dodać nawet do miliona mężczyzn, którzy uciekli z kraju przed mobilizacją i w przewidywalnej przyszłości raczej do niego nie wrócą.
Po trzecie, mamy coraz więcej sygnałów zapaści rosyjskiej gospodarki – także ze względu na deficyt siły roboczej, spowodowany opisanymi wyżej stratami oraz przesuwaniem zasobów do sektora zbrojeniowego, inne sektory przeżywają rosnące trudności. Do tego stopnia, że Rosja powoli jest zmuszona do importu żywności, bo brakuje ludzi do pracy na roli. W konsekwencji żywność nie tylko jest droga (pomimo systematycznego podnoszenia stóp inflacja wciąż rośnie), ale zwyczajnie zaczyna jej brakować.
Po czwarte, demografia Rosji powoduje coraz większy ból głowy Kremla – nie chodzi tylko o to, że do odbicia regionu kurskiego trzeba posiłkować się żołnierzami z Korei Północnej. Nie można bowiem zapominać, że coraz większy odsetek populacji Federacji Rosyjskiej stanowią muzułmanie. Ubiegłoroczny zamach w centrum handlowym pod Moskwą to nie pojedynczy incydent, co raczej zapowiedź większych problemów w przyszłości. Po piąte, wspomniana społeczność muzułmańska żyje głównie na Kaukazie i w Azji Środkowej. Widac już wyraźnie, że od 2022 roku wpływ Kremla na sytuację polityczną w azjatyckich państwach postsowieckich systematycznie spada (pamiętajmy o tym, kiedy słyszymy o planach powtórnego podporządkowanie państw bałtyckich – wpierw Moskwa musi uporać się z problemami w Azji).
To wszystko sprawia, że ponad połowa Rosjan chce szybkiego zakończenia wojny. Putin nie może całkiem ignorować rosnącego społecznego niezadowolenia, nawet w państwie autorytarnym chylącym się ku totalitaryzmowi. Rosja jest bliska wyczerpania zasobów militarnych, finansowych i społecznych, niezbędnych do prowadzenia wojny. Jednocześnie Kreml nie osiągnął swoich celów i po odzyskaniu sił prawdopodobnie będzie chciał domknąć „specjalną operację” na Ukrainie. Nie jest jednak wcale powiedziane, że nawet za kilka lat ten cel zostanie osiągnięty. Oznacza to bowiem podtrzymywanie rosyjskiej gospodarki w trybie wojennym, bo bez tego nie będzie możliwa szybka odbudowa potencjału militarnego.
W tym świetle spójrzmy na pojawiające się z wielu stron prognozy, że Moskwa w perspektywie 5-10 lat zaatakuje NATO. Chciałbym, aby ktoś mi pokazał, jak państwo zdewastowane gospodarką wojenną, które tkwi w konflikcie na Ukrainie, i które ma coraz większe problemy z normalnym funkcjonowaniem i kontrolą dotychczasowych stref wpływów, podejmuje się ataku na państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nie zapominajmy przy okazji, że za te 10 lat Putin będzie wyraźnie po osiemdziesiątce, a ewentualna sukcesja po 35 latach autorytarnych rządów (o ile władca Rosji do tego czasu dożyje) wcale nie będzie procesem gładkim i bezbolesnym.
To nijak nie oznacza, że Rosja nie będzie podejmować działań dywersyjnych destabilizujących sytuację wewnętrzną w państwach Zachodu. To także nie oznacza, że w akcie desperacji nie odpali przeciw europejskim miastom rakiet. To wszystko umiem sobie, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, wyobrazić. W przeciwieństwie do setek tysięcy rosyjskich żołnierzy w pancernych zagonach sunących na Warszawę.
Jeśli mam rację (a do tej pory nikt nie pokazał mi argumentów, które skłoniłyby mnie do zmiany myślenia), powinniśmy inwestować naprawdę sporo pieniędzy w obronę przeciwrakietową oraz szeroko rozumianą odporność państwa. To oznacza konieczność poniesienia sporych nakładów na energetykę, ale także ochronę zdrowia, edukację czy przede wszystkim administrację publiczną. Ale czy potrzeba nam 300 tysięcznej armii uzbrojonej po zęby, gotowej do odparcia ogromnej ofensywy ze Wschodu? Mam naprawdę spore wątpliwości.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.