Porozmawiajmy o seksie. Na poważnie

Wprowadzenie młodego człowieka w świat seksualności wymaga nie tylko ogromnej wrażliwości, ale i w jakimś sensie szczerości, która buduje wiarygodność. Jak to robić w sytuacji, w której grupa kilkudziesięciu młodych ludzi jest ustawiona w pozycji konfrontacyjnej i czyha na słabość pedagoga? 

Od lat jestem rozbawiony wiarą ludzi w sprawczość różnych szkolnych przedmiotów czy programów kształcenia. Menedżerowie mają problem z uczciwością? Wprowadźmy na studiach ekonomicznych 30-godzinny kurs „Etyka w biznesie” i problem rozwiązany. Dostrzegamy kryzys świadomości patriotycznej i obywatelskiej? Siup, dołóżmy do planu zajęć przedmiot „Historia i teraźniejszość” z jedynym koszernym podręcznikiem i po sprawie. Pojawiają się trudności wychowawcze? Nie ma sprawy, lekcja wychowawcza załatwi problem. 

Kiedy przyglądam się dyskusji wokół propozycji Ministerstwa Edukacji Narodowej, która zakłada wprowadzenie edukacji zdrowotnej z istotnym komponentem edukacji seksualnej, widzę dokładnie taką samą wiarę. Zarówno wśród zwolenników nowego przedmiotu, jak i jego przeciwników. Sęk w tym, że w przypadku kształtowania postaw i wartości szkoła niespecjalnie sobie radzi. Jak bowiem w modelu klasowo-lekcyjnym, gdzie nauczyciel ma do dyspozycji 45 minut (a po odliczeniu czasu na różne formalności zostaje jeszcze mniej) i ma przed sobą grupę często ponad 20 uczniów, w ogóle prowadzić jakąkolwiek formację? Proces wychowawczy czy formacyjny jest, no właśnie, procesem, a ponadto ma bardzo osobowy charakter i dokonuje się w relacji oraz zaufaniu. Jaką relację można zbudować w tak krótkim czasie, w tak niesprzyjającym otoczeniu? Może są wyjątkowi pedagodzy, którzy mają niezwykłą charyzmę i są w stanie sobie z tym poradzić, ale, umówmy się, to radykalna mniejszość. Pozostali są skazani na porażkę, niezależnie od tego, czego uczą. 

Na dodatek nie możemy zapominać, że w tak delikatnej materii, jaką jest seksualność człowieka, powyższe problemy są spotęgowane. Tym bardziej, że wprowadzenie młodego człowieka w świat seksualności wymaga nie tylko ogromnej wrażliwości, ale i w jakimś sensie szczerości, która buduje wiarygodność. Skoro nauczyciel matematyki musi umieć pokazać uczniom, że sam potrafi dobrze liczyć, a nauczyciel wychowania fizycznego sam musi potrafić wykonać wszystkie ćwiczenia, które zadaje swoim podopiecznym, tak i osoba prowadząca dziś „Wychowanie do życia w rodzinie”, a w przyszłości „Edukację zdrowotną”, sama powinna mieć doświadczenie budowania relacji, w tym także relacji seksualnej. Ba, samo doświadczenie jeszcze nie wystarczy – ważna jest gotowość, aby w duchu należnej intymności jednak dzielić się pewnym doświadczeniem. Jak to robić w sytuacji, w której grupa kilkudziesięciu młodych ludzi jest ustawiona w pozycji konfrontacyjnej i czyha na słabość pedagoga, bo tak niestety często wygląda współczesna szkoła? Jak ten biedny nauczyciel (a w praktyce głównie nauczycielka) ma wejść z uczniami w pewną drogę, na której będą wspólnie opisywać seksualność człowieka? 

Rozumiem oburzenie części rodziców, którzy nie chcą, aby ich dzieci w podręczniku w szkole podstawowej dostawały treści dotyczące „elastyczności” tożsamości płciowej czy też rozważania poświęcone stymulowaniu narządów płciowych. Tyle, że po pierwsze nastolatek i tak doświadcza wyzwań związanych z dojrzewaniem płciowym i własną seksualnością. Po drugie, jakoś nie umiem sobie wyobrazić nauczycielki biologii w prowincjonalnej podstawówce, która potrafi rozmawiać choćby o masturbacji. Niezależnie od tego, jaki sama ma do niej stosunek. 

Z powyższych powodów mam głębokie przekonanie, że potrzebujemy mądrze wprowadzać dzieci w zagadnienia dotyczące seksualności. Kiedy słucham także katolickich seksuologów, nie mam wątpliwości, że dziś tak się nie dzieje i kurs „Wychowanie do życia w rodzinie” niespecjalnie coś w tej materii zmienił. Ale jednocześnie wiem, że także „Edukacja zdrowotna” nie rozwiąże problemu, choć jestem daleki od bicia w tarabany. Właśnie dlatego, że z tym przedmiotem będzie jak ze wspomnianą na wstępie „Etyką w biznesie”. Uczniowie już dziś mają dostęp do daleko bardziej „odważnych” treści seksualnych niż to, co przeczytają w tym podręczniku. Będzie on bardziej źródłem ich rozbawienia niż wiedzy. Jeśli ktoś uważa, że sam autorytet szkoły sprawi, że taki podręcznik stanie się dla młodzieży biblią, chyba zapomniał, jaki sam miał stosunek do szkoły w wieku nastoletnim. 

Nie neguję oczywiście intencji protestujących, ale moim zdaniem, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, bardziej konstruktywną reakcją byłoby wypracowanie realnej alternatywy wobec tego skądinąd niemądrego pomysłu MEN. Potrzebujemy kompleksowego programu formacyjnego w zakresie edukacji seksualnej, który bazuje nie na transakcyjno-kontraktualnym, ale relacyjnym rozumieniu ludzkiej seksualności. Taki program powinien obejmować treści i dla 3-latków, i dla 15-latków. Dobre wychowanie seksualne zaczyna się bowiem w momencie, w którym dziecko zaczyna sobie zadawać pytanie, skąd się wzięło na świecie, a niewiele później wchodzi w świat fascynacji swoimi i cudzymi narządami płciowymi (tak, tak – to normalna faza rozwojowa dla czterolatków). 

Co jednak najważniejsze, nie da się takiego programu wtłoczyć w model klasowo-lekcyjny. To jednak kolejny argument za tym, że potrzebujemy relacyjnej rewolucji w całym systemie oświaty. Obecny nijak nie jest w stanie sobie poradzić, i to nie tylko z seksualnością, ale większością innych  obszarów kształcenia. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.