Przełożony mówi, że ściana przede mną jest czarna, a ja przecież widzę, że jest biała. Przytaknąć, że rzeczywiście jest czarna? A może wiedzieć swoje, ale przyjąć, że z tej pomyłki Pan Bóg wyprowadzi jakieś dobro? Czym pachnie posłuszeństwo?
Grunt to bunt?
Tupiący nogami tłumek otaczający ks. Natanka z trudnością przełknął decyzję krakowskiej kurii. Zaczęły się szemrania, oskarżenia, żonglerka cytatami z Ewangelistów i Celiakówny. „Berżniki nie chcą oddać proboszcza” – krzyczą tytuły gazet. Parafia ukryła się wśród wzgórz i kryształowych jezior otaczających Sejny. 500 mieszkańców, dwa sklepy, kościół. Kilkadziesiąt osób protestuje tu w obronie ks. Władysława Napiórkowskiego, którego biskup ełcki chce przenieść do Giżycka. Obok wejścia do kościoła postawili namiot polowy i protestują rotacyjnie, zmieniając się co 12 godzin. Kanclerz kurii diecezji w Ełku ks. Antoni Skowroński uważa, że protest spowodował patową sytuację i jeśli nie dojdzie do dialogu, parafia może pozostać bez duszpasterza. Na ogrodzeniu kościoła zawisły hasła: „Nie zabierajcie nam księdza”, „Nie oddamy proboszcza”.
To dopiero zalążek konfliktu. Podobna awantura w całej pełni rozpętała się przed laty w Miasteczku Śląskim na terenie diecezji gliwickiej. Broniący do ostatniej kropli krwi ks. Grzegorza Dewora (został zawieszony w czynnościach kapłańskich za nieposłuszeństwo biskupowi) nie przyjmowali żadnych argumentów. W efekcie parafia podzieliła się na „deworian” i „zacnych” – jak ci pierwsi z przekąsem nazwali osoby lojalne wobec Kościoła. Dla nich nieposłuszny biskupowi ksiądz był absolutnym guru.
Nie chcieli nawet przyznać, że ma problemy z alkoholem i daleko mu do ideału kapłana. Omal nie zlinczowali dziennikarzy GN. – Księża wychodzili z kościoła – wspomina Franciszek Kucharczak. – Wśród nich dwaj biskupi. Płynęły słowa Różańca. Kiedy księża przechodzili obok probostwa, w zbuntowanym tłumie zaczęło kipieć. Ludzie wrzeszczeli demonstracyjnie: „Matko Boża, módl się za NIMI grzesznymi!”. A potem posypały się wyzwiska: „Pedały!”. – Coś szatańskiego było w tym krzyku, zauważył pan? – powiedział potem jeden z kapłanów. Krajobraz po bitwie? Podzielona społeczność miasteczka, eskalacja oskarżeń i pustka, którą trudno zapełnić.
Płachta na demona
– Obserwuję dwie skrajne postawy – opowiada o. Cyprian Moryc. – Występują one i w przypadku posłuszeństwa zakonnego, i we wspólnotach modlitewnych, w końcu jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Pierwszą postawę reprezentują osoby, które „podwieszają się”, „przyklejają” do przełożonych, przerzucając na nich odpowiedzialność. Dla nich posłuszeństwo jest furtką, bo boją się kreatywności, aktywności. Traktują przełożonego jak zastępczą mamę czy ojca, byle tylko się nie wychylić i nie otworzyć się na pełną niespodzianek rzeczywistość Ducha. Druga postawa charakteryzuje osoby uważające, że przeciwieństwem uzależnienia jest niezależność. Z nimi nie ma żadnej współpracy, bo wszystko odbierają konfrontacyjnie, podkreślają swe prawa, wszędzie wietrzą atak na ich niezależność. Takie osoby muszą zrozumieć, że lekarstwem jest współzależność, harmonia, wspólnota. Do rzadkości należą ci, którzy idą drogą środka.
– Mistyka częściej kojarzy nam się z wizją niż z posłuszeństwem. Trzeba pamiętać, że wola Boga dociera do nas za pośrednictwem osób, które On postawił na naszej drodze – wyjaśnia trapista o. Michał Zioło. – Posłuszeństwo zawsze opiera się na czynnej, ponawianej i oczyszczanej ufności, która zbudowana jest na mojej wierze w to, że Bóg zbawia mnie, wyzwala mnie z egoizmu i nienawiści właśnie we wspólnocie i zgodzie na to, aby Bóg posłużył się mną w taki sposób i w takim czasie, w jakim On chce. To On wie, co dla mnie jest najlepsze, to On posyła mnie do grupy ludzi przygotowanej jako środowisko Bożego życia. Ludzie ci, choć czasami nie przychodzi mi to do głowy, są także posłani do mnie. Posłuszeństwo nie jest łatwe, jeśli wciąż patrzymy na świat w kategoriach: wygrana–przegrana, poniżenie–wywyższenie, autonomia–zależność, optymalizacja–marnotrawstwo.
Posłuszeństwo nie ma zbyt dobrych notowań. Kojarzy się ze zniewoleniem, podporządkowaniem wolności inicjatywy czemuś, co zaplanowane z góry bez jakiejkolwiek dyskusji między zainteresowanymi stronami. Trzeba jednak podkreślić, że wykonywanie zleconych nam, nawet wydawałoby się absurdalnych, niegodnych, obowiązków jest znakiem posłuszeństwa Bogu. Posłuszeństwo jest związane z cierpieniem przybierającym kształt obłoku zasłaniającego cel, do którego każdy z nas zmierza. I rzecz najważniejsza, posłuszeństwo bez wiary w rzeczywistą obecność Ducha Świętego w Kościele, bez troskliwej pielęgnacji wiary, że Bóg nikogo nie skrzywdzi, zawieszone jest w próżni.
– Bez ślubu posłuszeństwa nasza demokracja staje się bezużyteczna, jest jak silnik bez benzyny – dodaje o. Maciej Zięba, przez lata prowincjał dominikanów. – Pozbawiona realnego, gorliwego, chętnego i teologicznego rozumienia posłuszeństwa, które niekiedy jest trudem, wysiłkiem, a czasem bólem, nasza demokracja staje się piekłem sejmikowania, prywaty, stagnacji i liberum veto, staje się miejscem zdrady naszego powołania. Posłuszeństwo wymaga zaufania, że Bóg może do mnie mówić nawet przez taką czy inną ułomność przełożonego, nawet przez pewną niesprawiedliwość, patrząc po ludzku, decyzji.
Przed kilkunastu laty w warszawskim kościele paulinów wrzało jak w ulu. W czasie Mszy św. Pan Bóg dotykał setki osób (w tym wielu muzyków z pierwszych stron gazet). Gdy ostrożni przełożeni rozproszyli organizujących spotkania modlitewne zakonników po całej Polsce, ludzie zżymali się: „Po co takie absurdalne decyzje?”. Jeden z takich obrażonych obserwatorów założył nawet później sektę. Tymczasem zakonnicy w białych habitach spakowali się i posłusznie rozjechali w miejsca, do których ich posłano. Robili dalej „swoje”. W kraju i za granicą. Jeden z nich po latach wrócił na Długą, do swej starej celi… jako przeor. Niezbadane są drogi Boskie. I co, warto było tupać nogami?
Marcin Jakimowicz GN 28/2011