„Demokracja walcząca”, która stała się filozofią rządzącego blisko rok obozu, nie ma nic wspólnego z demokracją. Jest raczej formą kontroli życia politycznego i wykluczania z niego przeciwników.
15.10.2024 09:05 GOSC.PL
Mija rok od wyborów z 15 października 2023 roku, które zmieniły władzę w Polsce. Jest to dobra okazja, by z dystansem przyjrzeć się filozofii aktualnej ekipy rządzącej. Mniej więcej miesiąc temu premier Donald Tusk streścił ją za pomocą terminu „demokracja walcząca”, dodając, że trzeba podjąć „działania, które według niektórych autorytetów prawnych mogą być nie do końca zgodne z literą prawa”. Chodzi o rozliczenia poprzedniej władzy – rozliczenia „największe w porównaniu do jakichkolwiek zdarzeń w Europie w ostatnich kilkudziesięciu latach”. Rozliczenia największe po „wojnie jugosłowiańskiej” oraz po… Norymberdze. Choć premier, w zależności od potrzeb propagandowych, rzuca bez pokrycia rozmaite hasła na lewo i prawo, prawdopodobnie tym razem – mówiąc „demokracja walcząca” i „Norymberga” – zarysował istotę projektu, który stopniowo próbuje realizować.
Przypomnijmy, w procesach norymberskich skazano (w tym skazano na śmierć) zbrodniarzy hitlerowskich, a pojęcie demokracji walczącej ukuto (właśnie w czasach III Rzeszy Hitlera) na oznaczenie niedemokratycznych procedur, które miały bronić demokrację przed nazizmem oraz podobnymi ideologiami i partiami totalitarnymi. Biorąc pod uwagę powyższe ekstrawaganckie analogie retoryczne, łatwo domyśleć się, na czym (w teorii) ma polegać i na czym (w praktyce) już zaczyna polegać demokracja walcząca, która zadamawia się w Polsce od niemal roku. Zwolennicy tej „demokracji” uważają, że poprzednia władza w Polsce była zła i niedemokratyczna, dlatego trzeba ukarać jej głównych przedstawicieli oraz uniemożliwić (lub radykalnie utrudnić) im sformowanie rządu w przyszłości. Innymi słowy, demokraci walczący sądzą, że ich przeciwnicy polityczni nie są zwykłymi konkurentami, z którymi raz się wygrywa, a raz się przegrywa. Owi przeciwnicy nie są pełnoprawnymi uczestnikami demokratycznej gry, dlatego – jeśli nie da się ich z niej wyeliminować – należy ich przynajmniej zablokować lub zmarginalizować.
Powyższy sposób myślenia jest fałszywy i niebezpieczny. Jest fałszywy między innymi dlatego, że nie da się obiektywnie wykazać, że poprzednia władza była bardziej niedemokratyczna niż władza obecna. Spór o to, która władza była proceduralnie i merytorycznie gorsza, zależy przecież od naszych poglądów i sympatii politycznych. W sytuacji, gdy niemal wszystkim uczestnikom gry zdarza się grać na granicach jej reguł, karanie (lub wręcz usuwanie z niej) tylko jednego z nich, nie jest aktem sprawiedliwości. Jest raczej niesprawiedliwym aktem radykalnego podważania zasad gry – aktem, który prowadzi do zmiany gry i zawłaszczenia jej dla siebie.
Ktoś powie, że w stanie, w którym obie strony konfliktu oskarżają się wzajemnie o bezprawie, rozstrzygnięcie należy do bezstronnych arbitrów. Niestety, nie udało się nam osiągnąć porozumienia w sprawie wyłonienia arbitrów, których akceptowaliby wszyscy. Jest raczej przeciwnie: doszliśmy do sytuacji, w której – jak już ktoś powiedział – każda strona sporu ma nie tylko swych adwokatów, lecz także swych prokuratorów i swych sędziów. W takiej sytuacji, jak pokazały to niektóre wydarzenia z tego roku, o ważności orzeczeń tych ostatnich decyduje siła władzy wykonawczej. To ona, a nie jakikolwiek wyższy autorytet, de facto rozstrzyga, kto jest bezprawny lub niedemokratyczny i kto ma być rozliczany lub ukarany.
Ktoś inny powie, że aktualna władza ma prawo wprowadzić demokrację walczącą, gdyż uzyskała swój mandat dzięki demokratycznym wyborom. Pamiętać jednak należy – co potwierdzają bieżące sondaże – że gdyby rozkład głosów kilku procent wyborców ułożył się inaczej, kto inny by dzisiaj rządził. Jest rzeczą naturalną, że w systemie parlamentarnym wiele spraw rozstrzyga nawet nieznaczna większość. Czyż jednak nie jest absurdem, że demokracja walcząca zawdzięcza swe istnienie kilku procentom (niekiedy przypadkowych lub zmiennych) wyborców, którzy stali się języczkiem u elekcyjnej wagi? I czyż nie jest absurdem, że od tych kilku procent de facto zależy możliwość takiej modyfikacji demokracji, która dużą grupę ludzi wyrzuca na margines życia publicznego? Doszliśmy do sytuacji, w której wątła większość nie może zmienić Konstytucji, ale retorycznie i (częściowo) realnie zaczyna zmieniać ustrój państwa.
W tym miejscu dochodzimy do kwestii niebezpiecznych konsekwencji zaprowadzania demokracji walczącej. Na pewno należy do nich obniżenie jakości sprawowanych rządów. Władza skupiona na rozliczeniach i osłabianiu przeciwnika po prostu nie ma czasu i energii, by skutecznie rozwiązywać realne problemy zwykłych ludzi. Zamiast zająć się tymi problemami, spełnianiem dobrych obietnic oraz chwaleniem się swymi sukcesami, władza ta musi walczyć. I musi ciągle (propagandowo, prawnie, karnie, proceduralnie, finansowo etc.) nękać oponentów. Wiadomo, że oni nie pozostaną dłużni i już mówią o przyszłym rozliczaniu rozliczania lub o zemście za zemstę. Aż strach pomyśleć, jak będzie wyglądać kampania przed następnymi wyborami parlamentarnymi, skoro każda ze stron będzie świadoma ich stawki. Stawki, którą można streścić w słowach: „albo rządzisz, czyli wsadzasz, albo sam siedzisz”.
Pamiętajmy, że niebezpieczna polaryzacja (która przekracza kolejne bariery) nie dotyczy tylko klasy politycznej. W tę polaryzację wciągane są miliony zwykłych ludzi, których klasyfikuje się nawet nie tyle według poglądów politycznych, ile według odwzajemnianych uczuć nienawiści, pogardy lub bycia pokrzywdzonym. Demokracja walcząca tę polaryzację podsyca. Dziwne, że aktualna władza nie jest zainteresowana (takie przynajmniej sprawia wrażenie) przejęciem części elektoratu opozycji. Raczej sugeruje, że ten elektorat – tak samo jak jego polityczna reprezentacja lub reprezentacje – nie powinien należeć do głównego nurtu życia społecznego. Pamiętajmy, że agresywne (i pozbawione oczywistych dla wszystkich dowodów) „polowanie” na liderów danej partii jest również lekceważeniem (lub będzie odczute jako lekceważenie) tych, którzy ich wybrali do parlamentu. Pamiętajmy też, że – motywowane pretekstem przewinień, które wszyscy popełniają – pozbawianie lub obniżanie subwencji dla danej partii jest formą kradzieży lub przynajmniej może być odebrane jako kradzież. Przecież to wyborcy płacą podatki, z których powstają subwencje, i to oni swoimi głosami decydują, jak te subwencje rozdysponować. Czyż nie będą się czuć oszukani, gdy okazuje się, że ich pieniądze rozdaje się całkowicie niezgodnie z ich wolą?
W niniejszym tekście nie chodziło mi o szczegółową ocenę wszystkich dotychczasowych działań rządu. Nie chodziło mi też o dyskutowanie o tym, która ze stron polskiego konfliktu jest (bardziej) winna. Chcę tylko zwrócić uwagę, że demokracja walcząca – która stała się oficjalną filozofią obozu rządzącego i która (mniej lub bardziej) jest wprowadzana w życie – musi prowadzić do napięć społecznych jeszcze większych niż dotąd. Gdy ogromna liczba obywateli – stanowiących co najmniej jedną trzecią wyborców – będzie miała stałe poczucie krzywdy i wykluczenia, w życiu publicznym może dojść do nieobliczalnych zaburzeń i tragedii. Dlatego trzeba przestrzec rządzących przed retoryką i (nawet częściową) praktyką demokracji walczącej. Historia poucza, że dodawanie przymiotników do demokracji oznacza odejmowanie praw konkretnym grupom ludzi. A taki proces jest w istocie niedemokratyczny i musi prowadzić do katastrofy.
PAP/Marcin ObaraJacek Wojtysiak Profesor filozofii, kierownik Katedry Teorii Poznania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Prywatnie: mąż Małgorzaty oraz ojciec Jonasza i Samuela. Sympatyk ruchów duchowości małżeńskiej i rodzinnej.