Ochrona przeciwpowodziowa to zbyt poważna rzecz, aby zostawić ją wyłącznie hydrologom.
23.09.2024 14:17 GOSC.PL
Kilka tygodni temu odwiedziłem jedną z górskich turystyk konnych. Jej właściciel opowiadając nam o tym miejscu podkreślał, że u niego nie ma stajni, a konie „mieszkają” razem na świeżym powietrzu i nie spędzają czasu w boksach. Argumentował, że są to zwierzęta stadne, a separowanie ich w odrębnych pomieszczeniach rodzi w nich agresję. - Wyobrazi sobie pan - ciągnął opowieść - że dziś pojawiają się psycholodzy dla koni, a wystarczyłoby nie poprawiać natury. A tak dzielnie rozwiązujemy problemy, które sami tworzymy - dodał.
Nie mam pojęcia, czy faktycznie tak jest. Opowieść o koniach przypomniała mi się jednak, kiedy zacząłem przysłuchiwać się dyskusji o ochronie przeciwpowodziowej. Od kilku dni słychać festiwal oskarżeń pod adresem tzw. „eko-terrorystów”, którzy domagają się naturalizacji gospodarki wodnej i rezygnacji z budowy sztucznych obiektów hydrotechnicznych. Środowiska ekologów zostają odsądzane od czci i wiary, podobnie jak Niemcy, którzy mają ich „zbrodniczą” działalność finansować, jak również UE, która w tzw. dyrektywie powodziowej zaleca rozważne stosowanie zarówno rozwiązań inżynieryjnych, takich jak choćby zbiorniki retencyjne, ale i naturalnych. Mowa tu o tworzeniu obszarów zalewowych, lasów łęgowych i ogólnie - odsuwaniu siedlisk ludzkich z bezpośredniego sąsiedztwa rzeki.
Zważywszy, że ekstremalne zjawiska pogodowe prawdopodobnie będą zdarzać się coraz częściej, trzeba być przygotowanym na kolejne niszczycielskie powodzie. Rozumiem, że niektóre miasta z przyczyn historycznych są zbudowane nad rzekami, a skoro człowiek trwale przekształcił krajobraz, jesteśmy dziś zmuszeni do budowy obiektów hydrotechnicznych, aby go chronić. Zasadnym jest jednak pytanie, czy masowe budownictwo na terenach zalewowych, także po powodzi 1997 roku, było sensownym rozwiązaniem? Może warto było zostawić te miejsca właśnie na tworzenie naturalnych elementów całego systemu przeciwpowodziowego? Czy przypadkiem sami nie stworzyliśmy sobie problemu, który dziś przyjdzie nam bohatersko rozwiązać?
Pytanie to jest zasadne także dlatego, że niemal religijna wiara w zbiorniki i inne instalacje przeciwpowodziowe może być złudna. Rozumiem dzisiejsze postulaty, aby budować zbiorniki retencyjne wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Nie zapominajmy jednak, że poza kosztami dla środowiska naturalnego, jak każde dzieło rąk ludzkich bywają one zawodne. Pokazuje to przypadek pęknięcia tamy w Stroniu Śląskim - to właśnie to zdarzenie spowodowało bezpośrednio najwięcej szkód w trakcie trwającej powodzi. Bezgraniczna wiara w zbiorniki retencyjne stała także za nieprzygotowaniem Nysy do ewakuacji. Wreszcie nie możemy wykluczyć, że tylko bardzo szybkiej reakcji wojska zawdzięczamy brak zniszczenia zbiornika Racibórz Dolny, co mogłoby skutkować nawet biblijnym potopem dla okolicznych miejscowości. Czy gdyby zbiornik pękł i zginęło tam kilkaset osób, ale jednocześnie uratowalibyśmy Opole i Wrocław przed zalaniem, moglibyśmy mówić o sukcesie?
W polityce publicznej funkcjonuje pojęcie tzw. trade-offs. W uproszczeniu chodzi o to, że każde rozwiązanie ma swoje zarówno pozytywne, jak i możliwe negatywne potencjalne skutki. Istnienie takich trade-offs ma bardzo praktyczne konsekwencje dla programowania polityki. Weźmy choćby politykę bezpieczeństwa - gdyby zostawić ją wyłącznie generałom, zapadłaby pewnie decyzja o zakupie tysięcy czołgów i zmobilizowaniu kilkuset tysięcy żołnierzy, bo przecież grozi nam wojna. Wiemy jednak, że takie rozwiązanie miałoby mnóstwo konsekwencji dla szeregu innych obszarów. Dlatego opinia generałów musi być skonfrontowana ze zdaniem ekonomistów, psychologów społecznych czy wreszcie polityków. Jak mówią, wojna to zbyt poważna rzecz, by zostawić ją generałom. Jeśli bowiem ktoś ma w ręku młotek, każdy problem będzie mu przypominać gwóźdź.
Analogiczna sytuacja dotyczy ochrony przeciwpowodziowej. To zbyt poważna rzecz, aby zostawić ją wyłącznie hydrologom. Obrońcy środowiska naturalnego mają w tej dyskusji do powiedzenia ważne rzeczy. To nie oznacza, że mamy dziś rezygnować z jakiejkolwiek sztucznej infrastruktury przeciwpowodziowej, choćby dlatego, że w niektórych miejscach rozwiązania „naturalne” nie dają możliwości uratowania ludzkiego życia czy mienia. Warto się jednak poważnie zastanowić, czy, mówiąc kolokwialnie, warto zalać wszystkie polskie rzeki betonem, bo takie rozwiązanie, choć da psychologiczne poczucie bezpieczeństwa, może jednocześnie wygenerować mnóstwo innych problemów zarówno dla środowiska naturalnego, jak i dla ludzi, którzy są jego częścią.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.