„Obiecałam tym ludziom, że ja ich tak po prostu nie zostawię, że opowiem wszystko, co widziałam” – mówi Marta Kobierna. Wraz z mężem w poniedziałkowe popołudnie przybyli do miejsc, do których dotychczas nie dotarła żadna pomoc dla powodzian.
Akcja była spontaniczna. Po usłyszanych apelach w telewizji Marta ze swoim mężem Michałem postanowili działać. Napisali post w mediach społecznościowych, w którym poinformowali, że za kilka godzin jadą na zakupy po produkty, które przekażą ofiarom powodzi w Lądku-Zdroju. Zachęcali też wszystkich do szybkich wpłat na ten cel. Do południa zebrali ponad 3 tys. zł, za które zakupili wodę butelkowaną, chleb, gotowe dania w słoikach, kuchenki gazowe, kilka garnków, gumowe rękawiczki i naładowane powerbanki, a także dla dzieci pieluchy, chrupki i musy owocowe. – Zapakowaliśmy wszystko do naszego busa i wyruszyliśmy w drogę – mówi Marta.
Jedyna dostępna droga dojazdowa do Lądka-Zdroju biegła w tamtym momencie przez Czechy. – W międzyczasie pękł zbiornik w Topoli i musieliśmy zawrócić. Dlatego jechaliśmy ostatecznie od strony Ołdrzychowic i Trzebieszowic, czyli od strony Kłodzka. Obie miejscowości zostały doszczętnie zniszczone przez wodę. Zerwane mosty i asfalt z dróg oraz, co najgorsze, wiele zrujnowanych domów – to krajobraz po kataklizmie ostatniego weekendu. Przyznaje, że sytuacja się poprawia z godziny na godzinę, ale w poniedziałek wciąż było bardzo trudno. – W Trzebieszowicach spotkała nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że most, ze względu na częściowe uszkodzenie, jest zamknięty i grozi zawaleniem. Nie było to jednak w żaden sposób oznaczone. Gdyby jedna pani nie wyszła i nas nie powstrzymała, to mogło się to naprawdę źle skończyć – dodaje.
Okolice Ołdrzychowic i Trzebieszowic. Zdjęcie nadesłane.Ta krótka interwencja przerodziła się w rozmowę. – Pani powiedziała, że nie ma prądu, zasięgu telefonicznego i nie może dać znać bratu, że żyje. Zostawiliśmy jej powerbank, coś do jedzenia i wodę – mówi. Wdzięczna kobieta zaczęła opowiadać o tym, co spotkało mieszkańców jej wioski. Wspominała, że przez miejscowość przeszły dwie fale, ale o drugiej nikt nie ostrzegł. Życie uratowała, uciekając na strych, który był jedynym bezpiecznym miejscem. Poza opisem żywiołu kobieta zwróciła również uwagę, że przejeżdżało tędy wojsko. Zatrzymała ich, poprosiła o pomoc w wyrzuceniu z jej domu błota. Ci jednak odpowiedzieli, że nie mają odpowiedniego sprzętu i... rozkazów. – Była bardzo zawiedziona – opowiada M. Kobierna.
Zawiedzionych jest również wielu innych mieszkańców. – Inna z napotkanych pań mówiła rozżalona, że nikt się nimi nie interesuje, że zostali sami sobie, a władze gminy i służby ratunkowe nawet się nie zatrzymują, by spytać, czy wszystko jest OK – opowiada Marta.
A OK wcale nie jest. Wspomniana pani opowiadała, że jej teść przeszedł operację i szwy po zabiegu jeszcze nie zostały ściągnięte. – Zatrzymała ratowników w karetce i poprosiła o zmianę opatrunku i obejrzenie rany. Dobrze, że się pojawili, bo miejscowi nie mają jak się wydostać ze swojej wsi. Samochody pozalewane, drogi ledwo przejezdne, a poza tym nie wiadomo, do którego szpitala lub lekarza jechać – opowiada. Problemem jest też brak prądu i zasięgu telefonii komórkowej. – Nawet jakby chcieli, to nie bardzo mają jak wezwać pomoc – dodaje. Przyznaje przy tym, że będąc na miejscu, nie widzieli żadnych służb. – Przykro było patrzeć na te zniszczenia i słuchać tego wszystkiego, o czym mówili ludzie. Te dwie wioski robią bardzo przygnębiające wrażenie. Połowy domów po prostu nie ma albo ich ściany są powalone. Ci ludzie nie są w stanie się sami odbudować – zaznacza.
Straty są ogromne. W zasadzie nie ma rzeczy, która nie byłaby na miejscu potrzebna. – Trzeba wynosić całkowicie zniszczone meble z domów. Zalanych jest wiele studni. Trzeba odpompować brudną wodę, by zaczęły się oczyszczać. Wtedy mieszkańcy będą mieli wodę do celów gospodarczych. Ale najbardziej chyba przerażające było dla mnie to, że w ogóle nie mają tam nawet wody pitnej i nikt nie przyjechał im jej dostarczyć – zauważa.
Okolice Ołdrzychowic i Trzebieszowic. Zdjęcie nadesłane.Woda pitna to pierwsza potrzeba. Druga to ludzie chętni do pracy. Co istotne, nie widać tam lamentu i załamywania rąk. – Oni wszyscy zabrali się od razu do roboty. Bez pomocy z zewnątrz się jednak nie obędzie, a przecież jesień i chłodniejsze dni za pasem. Mury nie zdążą wyschnąć przed zimą, więc mieszkańcy będą musieli przebywać w tej wilgoci – zauważa. Przyznaje przy tym, że chyba nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić ogromu tej tragedii, jeśli nie widział skutków na własne oczy.
Marta Kobierna zaznacza, że znacznie lepiej koordynowana jest pomoc w Lądku-Zdroju. – Skierowano nas od razu do punktu przyjmowania i wydawania pomocy. Tam rozładowano nasze auto i ruszyliśmy w drogę powrotną – relacjonuje. Do swojej opowieści dodaje jeszcze jeden element. Po powrocie odczytałam wiele wiadomości i odebrałam kilka telefonów od ludzi z różnych miejsc w Polsce, którzy wiedząc, że byliśmy przekazać dary powodzianom, chcieli zorganizować podobne wypady. Dopytywali, jakie są rzeczywiste potrzeby i gdzie się kierować. – Wzruszyło mnie to. To piękne, że w ludziach jest dobro oraz, że są tacy wrażliwi.
Karol Białkowski Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Z wykształcenia teolog o specjalności Katolicka Nauka Społeczna, absolwent Papieskiego Wydziału Teologicznego we Wrocławiu. Wieloletni prezenter i redaktor wrocławskiego Katolickiego Radia Rodzina, korespondent Katolickiej Agencji Informacyjnej, a od 2011 roku dziennikarz „Gościa”. Przez prawie 10 lat kierował wrocławską redakcją GN.