Fałszywe nagranie z rzekomego kolegium redakcyjnego, które miało pogrążyć "Kanał Zero", przyniosło odwrotny skutek: ośmieszyło się wielu dziennikarzy, którzy je udostępnili. Ale cały ten eksperyment mówi coś o nas wszystkich.
07.08.2024 13:20 GOSC.PL
W skrócie: w poniedziałkowy wieczór skandalista Zbigniew Stonoga, który od pewnego czasu szukał "haków" na Krzysztofa Stanowskiego i jego projekt medialny, opublikował na platformie X film nagrany z ukrytej kamery na rzekomym kolegium redakcyjnym "Kanału Zero". Na filmie widzimy dziennikarzy omawiających kolejne tematy dnia, słyszymy też, jak Stanowski osobiście zabrania podejmować niewygodny dla Zbigniewa Ziobry temat Funduszu Sprawiedliwości.
Film z profilu Stonogi w ciągu kilku minut udostępniła cała plejada znanych i opiniotwórczych dziennikarzy (w większości kojarzonych ze sprzyjaniem obecnemu rządowi), którzy z satysfakcją wskazywali, że od dawna było wiadomo, że Stanowski jest "na pasku PiS-u", a teraz są wreszcie twarde dowody.
Problem w tym, że dowód nie był przesadnie twardy, a wielu internautów od samego początku miało wątpliwości co do autentyczności nagrania. Sceptycy zwracali uwagę m.in. na mało wiarygodne źródło, jakim jest Zbigniew Stonoga, fakt publikacji w "Kanale Zero" kilku krytycznych wobec Funduszu Sprawiedliwości materiałów, a przede wszystkim na niezgodność dat omawianych wydarzeń, co miało sugerować, że film jest celowo spreparowaną prowokacją. I tak było w istocie. We wtorkowy poranek Stanowski opublikował nagranie pokazujące m.in. produkcję fałszywki, bezlitośnie naigrawając się z wkręconych dziennikarzy. A były to osoby z ogromnymi zasięgami, w tym kilku laureatów "Grand Press". Co ciekawe – tylko nieliczni z "wkręconych" przeprosili za kolportowanie niesprawdzonego materiału, większość nawet po ujawnieniu prowokacji brnęła dalej w uzasadnianie swojej racji, tworząc czasem absurdalne teorie.
Czy taka forma prowokacji może być przyszłością dziennikarstwa? Miejmy nadzieję, że nie, bo całe działanie opierało się raczej na medialnym rozstrzygnięciu sporu między Krzysztofem Stanowskim a Zbigniewem Stonogą. Ale jeśli potraktujemy to jako eksperyment, to można wyciągnąć z niego bardzo praktyczne wnioski, i to nie tylko na temat jakości współczesnych mediów. A część osób z medialnej branży poczuła się prowokacją "Kanału Zero" bardzo dotknięta. Pojawiają się bowiem głosy dochodzące z wewnątrz środowiska dziennikarskiego, że Stanowski uderzył w ten sposób w wiarygodność mediów i dziennikarzy jako takich. Z taką tezą jednak nie można się zgodzić. Dlaczego? Bo to nie Stanowski udostępnił ślepo materiał z bardzo wątpliwego źródła, okraszając go kąśliwymi komentarzami pod adresem nielubianego konkurenta. Zrobiła to cała plejada gwiazd dziennikarstwa. Tak naprawdę wystarczyło nie udostępniać niesprawdzonego pod względem autentyczności, a poważnego pod względem oskarżeń nagrania. OK. Redakcja "Kanału Zero" spreparowała fałszywy materiał. Ale wielu fachowców od przekazywania informacji puściło ten materiał dalej bez mrugnięcia okiem, nie mówiąc o jakiejkolwiek weryfikacji. Dlaczego? Bo potwierdzał ich tezy i był miodem na ich emocje i poglądy.
To, że łatwiej nam uwierzyć w treści, które są zbieżne z naszą wizją świata, jeszcze nie jest grzechem. To naturalny mechanizm. Ale już publikowanie wszystkiego, co się w tę wizję wpisuje, bez weryfikowania, szczególnie w sytuacji, gdy jest się jakimś autorytetem i obserwuje cię w mediach społecznościowych kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy odbiorców, to już jest sprawą poważną. Bo o ile Stanowski się z fałszywych oskarżeń wybroni, mając też potężne zasięgi, o tyle jeśli puści się takiego fejka o kimś niewinnym, bez zasięgów w sieci, to chwila emocjonalnego zaślepienia jednego dziennikarza czy influencera może komuś konkretnemu zniszczyć życie.
Takie nieprzemyślane i nieodpowiedzialne działanie może też znacznie osłabić odporność całego państwa. Wiele osób pamięta zapewne, gdy za poprzedniego rządu ABW aresztowała pod zarzutem szpiegostwa hiszpańskiego dziennikarza Pablo Gonzalesa. Wtedy wielu dziennikarzy sprzyjających ówczesnej opozycji ostro atakowało rząd, że to działanie pod publikę i atak na niewinnego człowieka. Robiono to bez jakichkolwiek danych, tylko dlatego, że było to działanie służb podległych ministrowi z nielubianej partii. Wśród tych dziennikarzy było co najmniej kilku z grona tych, którzy teraz bez mrugnięcia okiem zaatakowali Stanowskiego, kolportując fejkowy film. Tymczasem Gonzales kilka dni temu okazał się być Pawłem Rubcowem, ważnym oficerem rosyjskiego wywiadu, którego na lotnisku w Ankarze w ramach wymiany więźniów witał osobiście Putin. Ilu z dziennikarzy, którzy wtedy go bronili, teraz za to przeprosiło? Państwo sami zgadną, ale podpowiem, że nie trzeba do ich policzenia palców jednej ręki. Naprawdę, ta plemienność, a czasami wręcz słabo skrywana żądza zemsty, może nas jako państwo zabić. Nie w przenośni. Dosłownie.
Głównym problemem, jaki pokazał eksperyment Stanowskiego, nie jest to, że ktoś dał się nabrać. To akurat każdemu – również dziennikarzowi – może się przytrafić. Poważnym ostrzeżeniem powinna być natomiast porażająca skala tego zjawiska, szczególnie w środowisku osób publicznych ze świata mediów i polityki. Po drugie martwić może fakt, jak bardzo jesteśmy podatni na mechanizm, jaki zadziałał w tej sytuacji. A zadziałał właśnie mechanizm przynależności plemiennej, który okazał się wziąć górę nad poszukiwaniem prawdy. I – ku przestrodze – ten mechanizm nie dotyczy wyłącznie przedstawicieli jednej strony światopoglądowego sporu. Wszyscy w jakimś stopniu to w sobie mamy. Przykładem sprzed kilku dni po drugiej stronie było udostępnianie przez niektórych konserwatywnych komentatorów fałszywej informacji o Meksykance, która pokonała na igrzyskach naszą judoczkę Angelikę Szymańską (choć tutaj akurat środowisko dziennikarskie nie podjęło tematu, tak jak w sprawie Stanowskiego). W sieci udostępniana była też niedawno nieprawdziwa informacja, jakoby nasza kajakarka Klaudia Zwolińska, po zdobyciu olimpijskiego srebra, zadedykowała medal Przemysławowi Babiarzowi, o czym miała poinformować w rozmowie z Eurosportem. Udostępnienia poszły w setki, a wystarczyło odsłuchać dostępną w internecie, krótką rozmowę – medal dedykowała, ale swojemu tacie.
Znacznie łatwiej nam przyjmować za prawdę te informacje, które potwierdzają nasz punkt widzenia świata. Warto mieć świadomość tego mechanizmu, zanim kliknie się przycisk "udostępnij". Nawet jeśli pokusa jest duża. A im większe mamy zasięgi lub im silniejszym jesteśmy dla kogoś autorytetem, tym bardziej powinniśmy o tym pamiętać. W takich sytuacjach, gdy mamy do czynienia z wątpliwą informacją, naprawdę milczenie jest złotem.
Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.