To nie przypadek, że na ulicach największych polskich miast możemy dziś spotkać nie tylko Ukraińców, ale także tak wielu „południowców”. Polska w jakimś sensie powoli staje się dla nich tym, czy były dla nas Niemcy w latach 90. XX wieku.
05.08.2024 15:23 GOSC.PL
Wakacje w pełni. Nie sposób nie zauważyć, że coraz więcej Polaków stać na urlopowe wyjazdy za granicę. Jednocześnie z wielu miejsc docierają do nas utyskiwania, że nad Bałtykiem i pod Tatrami atakują tzw. paragony grozy. Nie ulega wątpliwości, że w Albanii, Bułgarii, Grecji czy Turcji można znaleźć bardziej atrakcyjne oferty (ale już nie w Chorwacji, do której przez lata jeździły tysiące, żeby nie powiedzieć miliony naszych rodaków).
Najbardziej oczywistym powodem tych różnic jest pogoda, która przekłada się na długość sezonu. Właściciel pensjonatu nad Bałtykiem ma tak naprawdę kilka tygodni (i to przy sprzyjających wiatrach), żeby zarobić na cały rok. To zresztą jeden z powodów, dla którego coraz rzadziej usługi turystyczne świadczą „lokalsi”. Jest jednak druga przyczyna, której lubimy nie zauważać. Polska zwyczajnie stała się zamożnym krajem, co oznacza, że ludzie zaczęli zarabiać lepiej, a to z kolei musi przekładać się na ceny usług.
Teza o relatywnej zamożności polskiego społeczeństwa, zwłaszcza na tle choćby państw południa Europy (nie wspominając o całej reszcie globu), wciąż budzi wśród nas spore kontrowersje. Sam w ostatnich dniach doświadczyłem na własnej skórze, jak trudno jest nam przyjąć ją do wiadomości. Aby jednak nie być gołosłownym, spójrzmy na kilka liczb. W ciągu ostatnich 20 lat, od momentu wejścia do UE, przeciętne wynagrodzenie wzrosło w ujęciu realnym (a zatem już po uwzględnieniu inflacji) o ponad 80 proc. Nawet gdyby liczyć je w euro, a nie w złotym, jesteśmy ponad 50 proc. na plusie. Płaca minimalna od 2004 roku wzrosła realnie, uwaga, prawie trzykrotnie. Szczególnie dobry okres zanotowaliśmy w ostatniej dekadzie za sprawą fantastycznej koniunktury w przemyśle, którą zawdzięczamy przeniesieniu produkcji z południa Europy do nas. Jak nietrudno się domyślić, w analogicznym okresie realne wynagrodzenia w Hiszpanii i Włoszech nieznacznie spadły, a Grecy zanotowali zjazd o ponad 30 proc.
Jeśli dodatkowo weźmiemy pod uwagę bezrobocie, które wśród młodych na południu Europy sięga 30 proc., a w Polsce należy do najniższych w całej UE, łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego dla wielu 20-latków z Grecji, Hiszpanii czy Portugalii nasz kraj jawi się jako atrakcyjny kierunek migracyjny. To absolutnie żaden przypadek, że na ulicach największych polskich miast możemy dziś spotkać nie tylko Ukraińców, ale także tak wielu „południowców”. Polska w jakimś sensie powoli staje się dla nich tym, czy były dla nas Niemcy w latach 90. XX wieku. Dla niektórych może być szokiem, że dochód na głowę mieszkańca w Polsce, mierzony tzw. parytetem siły nabywczej (czyli w uproszczeniu tego, co za określoną sumę można rzeczywiście kupić), jest obecnie na poziomie Niemiec z ... 2015 roku. W 1990 roku przeciętny Niemiec był trzy razy bogatszy od Polaka, dziś ta różnica to już tylko 40 proc. Jak dodamy do tego dość hojną politykę powszechnych świadczeń rodzinnych, wprowadzonych w ostatniej dekadzie, ten obraz stanie się jeszcze bardziej kolorowy.
Czy to oznacza, że w Polsce nie ma biedy? Oczywiście nie. Jesteśmy krajem rosnących nierówności. Zarówno w ujęciu klasowym, jak i terytorialnym. Wciąż udział płac w PKB jest niższy niż przeciętna dla całej Unii, co oznacza, że pracownicy zgarniają relatywnie mniejszą część wypracowanych zysków. Wciąż wielu młodych Polaków, zwłaszcza tych żyjących w największych miastach, nie ma szans na kupno mieszkania, a koszty najmu pochłaniają lwią część ich dochodów (choć na marginesie warto dodać, że zgodnie z danymi Polskiego Instytutu Ekonomicznego mieszkanie własnościowe ma u nas 87 proc. gospodarstw domowych; w Niemczech to zaledwie... 47 proc.).
Tyle, że podobne problemy znajdziemy także poza Polską. W przeciwieństwie jednak do Greków czy Hiszpanów, ale także wielu Niemców czy Francuzów, wciąż wierzymy, że nasze dzieci będą żyły w jeszcze większym dobrobycie niż my. Jednak nawet jeśli nad Wisłą zagości gospodarcza stagnacja, będziemy żyli o wiele dostatniej niż jakieś 90 proc. mieszkańców globu. Tak, dla zdecydowanej większości ludzi na świecie Polacy są bogaci i żyją jak pączki w maśle. Warto o tym, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, pamiętać, kiedy następnym razem przyjdzie Ci ochota na narzekanie czy utyskiwanie na paragony grozy.
Świadomość naszego ekonomicznego sukcesu ostatnich 35 lat rodzi jednak także konkretne zobowiązanie. Tak, to jest najwyższy moment, abyśmy zaczęli się dzielić z tymi, dla których los był znacznie mniej łaskawy. Zarówno w Polsce, ale także, a może przede wszystkim, poza nią.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.