Filozofia kija i marchewki

Dzieciaki mogłyby w czasie letnich wakacji nauczyć się mnóstwa szalenie ważnych rzeczy, ale większość z nich tego nie zrobi z banalnie prostego powodu. Szkoła (czyli społeczeństwo) nauczyło je, że motywacją do nauki są oceny.

Dwa tygodnie wakacji za nami. Wielu rodziców zadaje sobie pytanie, co zrobić z dziećmi i jak przekonać je do zrobienia czegoś konstruktywnego. Część pewnie utyskuje, dlaczego szkoła pełniąc, obok funkcji dydaktycznej, także zadania opiekuńcze, zwłaszcza wobec młodszych dzieci, nie może pracować w lipcu i sierpniu. To pytanie jest zresztą całkiem zasadne – skoro jednym z celów szkoły publicznej jest opieka nad dziećmi w czasie pracy ich rodziców, zamykanie szkół latem na 10 tygodni nie ma żadnego sensu. Ot, kolejny dowód na siłę utartych zwyczajów, które bezrefleksyjnie przyjmujemy.

Zostawmy jednak ten wątek, pewnie przyjdzie mi do niego kiedyś powrócić. Dziś chciałbym bowiem skupić się na problemie motywacji. Dzieciaki mogłyby w czasie letnich wakacji nauczyć się mnóstwa szalenie ważnych rzeczy, ale większość z nich tego nie zrobi z banalnie prostego powodu. Szkoła (czyli społeczeństwo) nauczyło je, że motywacją do nauki są oceny. Musi być jakiś przymus, widmo jakiejś kary (albo nagrody), żeby wziąć się do roboty.

Logika ta pobrzmiewa w słowach wiceminister edukacji Katarzyny Lubnauer, która zapowiedziała wprowadzenie ostrzejszych sankcji za łamanie obowiązku szkolnego. Chodzi dokładnie o rodziców, którzy przed formalnym rozpoczęciem wakacji zabierają dzieci ze szkoły i jadą z nimi na urlop. Zamiast zastanowić się, dlaczego rodzice podejmują taką decyzję, w pierwszym kroku przychodzi pomysł zaostrzenia kar. Uczniowie nie muszą chcieć chodzić do szkoły, muszą „musieć”.

Czytaj też: Podróżniactwo czy intymne wakacje?

Od najmłodszych lat uczymy się zatem, że do działania popycha nas motywacja zewnętrzna. Kij i marchewka. Jak ich zabraknie, to cóż – bailando. My, dorośli, wcale tak bardzo nie różnimy się od naszych dzieci. Też świetnie nauczyliśmy się, że bez kija nad głową nie robimy. Często też nie zadajemy sobie pytania, po co mamy coś w ogóle robić. Tylko przymus sprawia, że ruszamy z posad cztery litery.

Ale czy podobna logika nie pobrzmiewa w praktyce duszpasterskiej? „OK, są wakacje, ale to nie zwalnia Was, Drodzy Wierni z obowiązku uczestnictwa we Mszy Świętej”. Bo jak nie pójdziecie w niedzielę do kościoła, to wiadomo – grzech śmiertelny i piekło. Siła przyzwyczajenia. Wystarczyło jednak, że pojawiła się pandemia, która zmusiła nas do zakwestionowania czasowo pewnych przyzwyczajeń, i odsetek wiernych uczęszczających na niedzielną Eucharystię spadł o jakąś jedną czwartą. Powodów pewnie było wiele, ale w moim odczuciu kluczowym była właśnie motywacja, a raczej jej brak. Dokładniej – brak wewnętrznej motywacji. Jak często bowiem zadajemy sobie pytanie, dlaczego chodzimy do szkoły/pracy/kościoła i udzielamy innej odpowiedzi niż „bo muszę”? Czy uczęszczasz do szkoły, żeby poznawać ludzi i otaczający Cię świat? Czy chodzisz do pracy, żeby czynić życie swoje i innych lepszym? Wreszcie, czy idziesz do kościoła, żeby spotkać Boga w Eucharystii i drugim człowieku, i ucieszyć się doświadczeniem wspólnoty? Ba, czy modlisz się, aby w kontakcie ze Stwórcą nieco odpocząć w Jego cieniu? Czy czujesz w swoim sercu miłość, która przynagla Cię do działania na przeróżne sposoby dla bliźniego?

Może odpowiesz mi, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że zwyczajnie nie da się robić niczego sensownego, bo szkoła zła, praca bez sensu, a Kościół to już w ogóle szkoda gadać. Absolutnie nie neguję problemów strukturalnych – obecny model edukacji na naszych oczach umiera, wykonujemy mnóstwo bezsensownej pracy, a Kościół w wielu miejscach gnije w kryzysie.

Nijak nie zmienia to jednak faktu, że pośród tej beznadziei jesteśmy wezwani, jak pisze papież Franciszek w liście na rok jubileuszowy 2025, abyśmy byli „pielgrzymami nadziei”. Jednak aby stać się takim pielgrzymem nadziei, trzeba mieć w sobie ogrom motywacji wewnętrznej, żeby każdego dnia czynić ten świat lepszym – na podwórku, w szkole, w pracy, w parafii. Bez kija i marchewki. Jeśli własnym życiem damy najmłodszym przykład, że angażujemy wszystkie swoje siły nie z obawy przed karą czy dla jakiejś nagrody, ale po to, by czynić świat odrobinę lepszym, może dzieci będą nieco mniej zblazowane w czasie wolnym od lekcji i szkolnych ocen.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.