Amerykanie są w stanie zaangażować potężną siłę w obronie interesów. Ale własnych, nie sojuszniczych.
23.04.2024 22:35 GOSC.PL
Odkąd tuż za naszą wschodnią granicą (a sporadycznie także na naszym terytorium) zaczęły spadać rosyjskie rakiety, na poważnie zaczęliśmy zadawać sobie pytania o wartość sojuszniczych gwarancji bezpieczeństwa i wsparcia w razie ewentualnej agresji ze wschodu. Widmo takiego bezpośredniego ataku Moskwy na członka NATO, choć wciąż mało prawdopodobne, przestało jednak być wizją niewyobrażalną, a wraz z pogarszającą się sytuacją Ukrainy na froncie, potencjalne zagrożenie rośnie.
Polska inwestuje ogromne środki w budowę swoich możliwości obronnych, ale wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że chociaż mit rosyjskiej armii jako drugiej potęgi militarnej świata został rozbity pod Kijowem, to Rosjanie z wielu powodów mają niezmiennie od setek lat ogromną zdolność adaptacji do długotrwałego, wieloletniego konfliktu, który skutecznie dewastuje morale, gospodarkę i przede wszystkim życie przeciwnika.
Pokazuje to sytuacja na Ukrainie. Przedłużający się konflikt sprawia, że coraz częściej słychać o możliwym, niekorzystnym dla Kijowa zakończeniu tej wojny, a płynący z zachodu strumień wsparcia finansowego i sprzętowego dla zaatakowanej Ukrainy dziś przypomina raczej powolnie kapiącą, przytykającą się co chwila kroplówkę.
To odziera ze złudzeń i pozwala wyciągnąć dwa praktyczne wnioski. Pierwszy mówi nam o tym, jak ważny jest własny potencjał obronny, który pozwoli w razie złego obrotu spraw bronić się samodzielnie przynajmniej do czasu, aż sojusznicy zorganizują wsparcie. Drugi mówi zaś, jak ważna jest realna i stała obecność wojsk sojuszniczych, szczególnie amerykańskich, na terytorium naszego kraju.
Na dłuższą metę państwo wielkości Polski nie będzie w stanie bronić się samodzielnie przed Rosją. Jedynym sojusznikiem, którego bezpośrednie zaangażowanie daje dziś szansę na skuteczne odparcie potencjalnej rosyjskiej agresji są Amerykanie, którzy dysponują w tym względzie odpowiednimi zasobami finansowymi i militarnymi. Waszyngton jednak do bezpośredniego starcia z Rosją się nie pali i palił nie będzie. Jest jednak jedna rzecz, która może skłonić Amerykanów do zaangażowania ogromnych środków w nawet najtrudniejsze starcie – to obrona własnych interesów.
W opublikowanej na łamach „Gościa” rozmowie, której tematem było amerykańskie wsparcie dla Kijowa, usłyszałem od profesora Zbigniewa Lewickiego, że słabnące poparcie dla bezwzględnego wspierania Ukrainy dużymi środkami finansowymi przez Amerykę słabnie, bo Amerykanie nie mają w tym istotnego interesu. Główne cele, jakimi było praktyczne rozpoznanie arsenału broni jaką dysponuje Rosja i bojowe przetestowanie własnych systemów bez konieczności ryzykowania życiem swoich żołnierzy zostały już zrealizowane. I chociaż z punktu widzenia USA lepiej, żeby Rosja nie rozszerzyła swoich wpływów na zachód, to ostatecznie Ukraina jest dla Waszyngtonu państwem egzotycznym i peryferyjnym, o niewielkim znaczeniu.
O ile większe znaczenie w optyce amerykańskiej ma Polska? Większe z pewnością. Ale czy dostatecznie duże, by w razie konfliktu ryzykować nad Wisłą życiem własnych żołnierzy? Czy za ogromnymi kontraktami zbrojeniowymi, jakie podpisują z nami Amerykanie stoi jedynie interes amerykańskiej zbrojeniówki i wzmocnienie zdolności obronnych sojusznika, czy także założenie, że w razie „godziny zero” to na nas będzie spoczywał ciężar na przykład obrony zagrożonych republik bałtyckich?
Trudno dziś dać jednoznaczne odpowiedzi na te pytania. Warto jednak nie unikać ich stawiania w debacie publicznej, a politykom nieustannie przypominać, że wsparcie sojusznicze jest dla naszego bezpieczeństwa kluczowe, ale Artykuł 5. NATO nie działa automatycznie, a rodzaj i skala wsparcia, jakiego dane państwo członkowskie udzieli zaatakowanemu sojusznikowi w praktyce będzie w znacznej mierze zależeć od tego, na ile w całym zamieszaniu bronione będą interesy wspierającego. O czym w historii już mieliśmy okazję się przekonać. Dlatego warto z wyprzedzeniem wiązać sojuszników wzajemnymi interesami, na tyle, na ile to w ogóle możliwe. Bo wbrew płomiennym przemowom i romantycznym wyobrażeniom tak charakterystycznym dla naszego pojmowania historii i polityki, w niemal każdym państwie na świecie, decyzje o podjęciu ryzyka zapadają w oparciu o rachunek zysków i strat. Własnych, nie sojuszniczych.
Przeczytaj też:
Wojciech Teister