Maria Magdalena i „umiłowany uczeń Pana” oglądali zmartwychwstanie Chrystusa z dystansu. Piotr jako pierwszy „wszedł do wnętrza grobu”.
Maria Magdalena i „umiłowany uczeń Pana” oglądali zmartwychwstanie Chrystusa z dystansu. Piotr jako pierwszy „wszedł do wnętrza grobu”. Dopiero za nim „wszedł do wnętrza także i ów drugi uczeń, który przybył pierwszy do grobu. Ujrzał i uwierzył”. Jak się okazuje, zmartwychwstanie Jezusa nie może pozostać czystą ideą, którą ogląda się bądź rozważa na odległość. Przejawi swą moc dopiero wówczas, gdy dotknie konkretnie faktu śmierci w naszym życiu. My, chrześcijanie, dzięki światłu wielkanocnej Dobrej Nowiny, w inny sposób możemy zajrzeć śmierci w oczy. Święty Paweł mówi: „Nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości oraz trzeźwego myślenia”. Co oznacza dziś chrześcijańska odwaga wejścia do grobu?
Śmierć Jezusa jest chwilą, gdy samo Życie pogrąża się w śmierci. A potem wychodzi z niej zwycięskie. Tradycyjne ikony zmartwychwstania nie ukazują Jezusa wychodzącego z pustego grobu, ale – zgodnie ze słowami Składu Apostolskiego – „zstępującego do piekieł”, do krainy śmierci, do Szeolu. Jezus po skruszeniu bram śmierci wyrywa Adama i Ewę z ich więzienia. U Jego stóp leżą porozrzucane klucze i połamane kajdany. Ten obraz nie przypomina wcale zwykłego wskrzeszenia trupa. To coś zupełnie nowego. Dom Philippe Dupont, opat klasztoru w Solesmes we Francji, powiedział: „W klasztorze nie opłakujemy śmierci. Wiemy, dokąd odchodzą nasi bracia. Pogrzeby zawsze są radosne. Nasze życie powinno być nowicjatem przed wiecznością. Całe życie liturgiczne mnicha przygotowuje go na ostatnie godziny”. Podobnie też wyglądają pogrzeby sióstr i braci wspólnot Drogi Neokatechumenalnej. Są sprawowane w białych kolorach i przypominają wigilię paschalną. Chrześcijanie idą na spotkanie śmierci z pewnością płynącą z wiary. Ich wiara w zmartwychwstanie jest niewzruszoną skałą, na której mogą się oprzeć. Wielu z nas nie potrafi umierać. Obecna niegdyś w naszej kulturze religijna świadomość dokonującego się w śmierci przejścia zanikła, natomiast trwoga i lęk z nią związane nigdy nie były tak silne. Jakże ważna jest wspólnota wiary. Kiedy człowiek cierpi nad siły, nie może już, jak kiedyś, sprostać wysiłkowi modlitwy. W takich chwilach powstaje tajemnicza alchemia: chory zostaje uniesiony nurtem modlitwy innych uczestników tajemnicy. Myśl o śmierci nie jest wcale czymś niezdrowym. Pozwala nam zrozumieć sens życia. Prawdziwe życie nie jest tu, na ziemi. Gdy ktoś oddał swoje życie Bogu i nigdy Go dotąd nie spotkał, to niecierpliwi się, by Go zobaczyć. Ta niecierpliwość pozwala wielu przyjąć śmierć w pokoju. Nie wyczekują samej śmieci, ale tego, co nastąpi po niej. Pewien mnich napisał taką modlitwę do Maryi: „Przez całe moje życie trzymałaś mnie za rękę, moja Matko. Czy to możliwe, żebym w tej właśnie godzinie poczuł, że Twoje palce się rozluźniają, a Twoja dłoń mnie puszcza? Z pewnością nie! Matko mojej długiej wędrówki i Matko w mojej najważniejszej chwili, tak, owiń mnie w fałdy swego płaszcza na ten krótki moment; po czym, mając pewność, że przeszedłem przez bramę, nagle się oswobodzę, byś mogła usłyszeć mój śmiech. Śmiech dziecka, które śmieje się, bo dzięki trosce swojej Matki ze wszystkim sobie poradziło”.