Jeden z najlepszych polskich perkusistów, który już raz doświadczył w swym życiu, czym pachnie zmartwychwstanie, czeka na kolejne.
Piotr „Stopa” Żyżelewicz
Kultowa postać polskiej sceny rockowej. Grał na perkusji od szkoły średniej. Zaczynał w amatorskim zespole punkowym SALT–10. W swoim dorobku miał ponad 50 albumów, na których wystąpił bądź to jako pełnoprawny członek zespołu, bądź jako muzyk sesyjny. Brał udział w nagraniu tak ważnych dla historii polskiej muzyki tytułów jak „Legenda” Armii, „1991” Izraela, „Cosmopolis” Brygady Kryzys. Występował w legendarnych grupach Kultura i Moskwa. Ostatnio grał w Armii, Izraelu, i 2Tm2,3 i Voo Voo. Jego poruszające świadectwo w książce „Radykalni” (Księgarnia św. Jacka) przeczytało kilkadziesiąt tysięcy osób
Siedzieliśmy na jednym z krakowskich blokowisk (nieopodal Voo Voo grało koncert) i rozmawialiśmy. Piotr „Stopa” Żyżelewicz był jedynym z rozmówców z książki „Radykalni”, który w czasie wywiadu… płakał. To nie była pogaduszka przy kawie. Raczej rozmowa na śmierć i życie. Zwłaszcza życie. „Stopa” opowiadał i ocierał łzy. A przecież ten facet uśmiechał się zawsze od ucha do ucha i rzucał jak z rękawa kawałami.
Radość spływała jak olej
Do końca życia zapamiętam jego poruszającą opowieść: „Problem polega na tym, jak człowiek stanie wobec świadomości obecności Pana Boga – opowiadał poruszony Piotr – czy opluje Go za to, co się stało, czy stanie przed Nim w zupełnej bezsilności, tak jak ja to zrobiłem, gdy urwał mi się cały świat, gdy moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Skończyły się wszystkie moje pomysły na życie. Było po prostu tak, jakby ktoś wyłączył radio. Pustka, cisza, nic. Sam nie wiem, jak wtedy wstawałem rano, kładłem się wieczorem. Zero świadomości, otępienie, wielka wewnętrzna pustka. Dokładnie tak, jakby ktoś zamknął cię w pustej studni. To, co się stanie, jest zupełnie bez znaczenia. Cóż może mnie spotkać gorszego? Ja Boga jakoś wcześniej nie zauważałem, więc jak mógłbym mieć do Niego jakieś pretensje? Ta pustka, której doświadczyłem, była czymś takim, jakby człowiek biegł, nie gnał na koniu, ale biegł, biegł, biegł i nagle dotarł do ściany, która zamyka ślepą uliczkę. Wrócić się nie da ani w lewo, ani w prawo.
Żadnej pomocy. Pan Bóg zorganizował to wszystko tak, że w kościele paulinów na ul. Długiej w Warszawie zaczęły się odbywać czuwania. I ja w swej bezsilności i niemocy, rzygając już swoimi czterema ścianami, powiedziałem znajomym: »Weźcie mnie ze sobą. Gdziekolwiek«. Bezwiednie zupełnie poszedłem tam i zaczęło się. W czasie Eucharystii okazało się, że cały mój świat stanął do góry nogami. Zauważyłem, że z ołtarza, który był dla mnie taką jasną plamą na tle tłumu, który tam siedział, spływała radość. Nie wiem, jak to opisać – raz w życiu miałem taką sytuację. To doświadczenie było takie, że z ołtarza powoli – tak jak spływa olej – spływała radość. Płynęła w niesamowitej ilości, przenikała mnie, a ja wciąż byłem zamknięty w swojej studni. Nagle doświadczyłem tego, że Ktoś zaczął tę studnię napełniać swą niesamowitą radością. Był to Jezus eucharystyczny. Przede wszystkim zdziwiło mnie to, że On w ogóle jest. I to nie gdzieś daleko w niebie, ale tu – konkretny Pan Bóg, Bóg, który żyje i któremu zależy na tym, abym był zbawiony.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz