Doświadczenie obserwatora polityki publicznej uczy, że zwłaszcza w dziedzinie edukacji reformy wprowadzane odgórnie decyzją ministra niekoniecznie dobrze się kończą.
22.01.2024 14:55 GOSC.PL
W amoku depisizacji na tle nowego rządu wyróżnia się minister edukacji Barbara Nowacka. Poza wyrzuceniem wszystkich wojewódzkich kuratorów oświaty (program obowiązkowy) odważyła się ona bowiem zaproponować bardziej pozytywne rozwiązania. Jest ich nawet całkiem sporo: redukcja liczby godzin religii, zmiana sposobu wyliczania średniej ocen, okrojenie podstawy programowej z takich przedmiotów jak biologia, geografia, historia, chemia czy fizyka, zmiana kanonu lektur czy wreszcie odgórny zakaz zadawania obowiązkowych zadań domowych.
Wbrew części (zwłaszcza konserwatywnych) komentatorów nie potępiałbym tych propozycji w czambuł. Problemem jest bowiem niekoniecznie treść samych postulatów, bo nie są one pozbawione sensu, co raczej forma ich wdrażania. Doświadczenie obserwatora polityki publicznej uczy, że zwłaszcza w dziedzinie edukacji takie reformy wprowadzane odgórnie decyzją ministra niekoniecznie dobrze się kończą. Świetnie pokazała to choćby likwidacja gimnazjów.
Problem wdrażania polityki to jednak temat na zupełnie inną opowieść. Ciekawe jest co innego. Otóż wspomniani krytycy biją na alarm, że po wprowadzeniu zapowiadanych zmian będziemy wypuszczać ze szkoły nieuków. Przekonanie, że szkoła nie przygotowuje należycie naszych dzieci do dalszego życia, jest zresztą już dziś powszechne. Jak dowodzą wyniki badań opublikowane w zeszłym tygodniu, aż 55 proc. dzieci jest posyłanych na korepetycje. Rodzice płacą ogromne pieniądze za zajęcia dodatkowe z różnych przedmiotów, aby zwiększyć szanse dziecka na lepsze zdanie egzaminu. To zaś jest przepustka wpierw do lepszego liceum, a potem na lepsze studia. A wiadomo – lepsze studia to lepsza praca, a lepsza praca to lepsze pieniądze.
Gdybyśmy wyszli na ulice i spytali przypadkowych przechodniów, co jest celem edukacji i co powinno być marzeniem uczniów, usłyszelibyśmy pewnie wiele odpowiedzi, ale ich wspólnym mianownikiem byłoby magiczne słowo na literę „k”. Zresztą to magiczne słowo pojawiło się też w dyskusji o żłobkach, którą wywołałem felietonem sprzed dwóch tygodni. Matki posyłając malucha do placówki opiekuńczej mogą wrócić do pracy i realizować swoją KARIERĘ zawodową. Podobnie dzieci – moi polemiści wskazywali, że „absolwenci” żłobków uzyskują lepsze wyniki edukacyjne, a tu już ścieżka jest znana: lepsza podstawówka – lepsze liceum – lepsze studia – lepsza praca – lepsza KARIERA.
Bogini Kariera jest jednym z najukochańszych dzieci boga-ojca tego świata, czyli Kapitalizmu (znów na „k”...). Tak jak bóg-Kapitalizm zachęca nas, abyśmy nieustannie angażowali coraz to nowe zasoby (w tym najcenniejszy – nasz czas) i zwiększali PKB, tak bogini-Kariera jest doskonałą motywatorką wciągającą nas w pogoń za króliczkiem. Wszak bogini-Kariera jest domowniczką przyszłości – zawsze jest przed nami. Niemal zawsze jest bowiem jakiś wyższy szczebel kariery, który możemy osiągnąć. Co więcej, skoro wszyscy inni nieustannie się wspinają, to jeśli na moment przestaniemy, tak naprawdę zaczniemy się osuwać na tej (społecznej) drabinie.
Czytaj też: Mit apolitycznych fachowców
Z tej perspektywy faktycznie żłobek może się jawić jako najlepsza opcja, bo pozwala zarówno rodzicowi, jak i dziecku, wejść na ścieżkę rozwoju. To samo dotyczy korepetycji, szkoleń, etc. Warto jednak, Drogi Czytelniku, zadać sobie pytanie, czy naszym powołaniem tu na ziemi jest kariera i pieniądze, czy może raczej szczęśliwe życie? Zdaje sobie sprawę, że jak mawiał bohater jednej z polskich komedii, „pieniądze to nie wszystko, ale bez pieniędzy wszystko to ch...”. Tyle, że kariera sama w sobie prawdziwego szczęścia dać nie może, bo całe życie tylko ją gonimy. Nie sądzę też, by ludzie na łożu śmierci spytani o największe szczęście w życiu wspominali awans zawodowy czy finansowy. Wydaje się, że w takiej chwili powiedzą raczej o wspomnieniach ze współmałżonkiem, dziećmi, rodzicami lub dziadkami. Prawdziwe szczęście dają bowiem relacje i nie powinno to nas, chrześcijan, specjalnie dziwić. Wierzymy bowiem, że wieczne szczęście osiągniemy poprzez, no właśnie, relację z Bogiem.
Ktoś może zadać pytanie – no dobrze, ale jak wyglądałby świat, gdybyśmy w naszych społecznych marzeniach zamienili karierę na relacje? Brzmi jak utopia, ale nie jest wcale tak, że ludzie nigdy nie funkcjonowali w takim modelu. Jak wskazują współczesne badania antropologiczne, wspólnoty pierwotne umiały funkcjonować bez pieniędzy dzięki logice daru, solidarności i wzajemności. Nie postuluję oczywiście, abyśmy wrócili całkowicie do takiej formy organizacji życia społecznego. Spróbujmy jednak zastanowić się, czy przypadkiem nie bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy strącili z ołtarza boginię-Karierę, a nasz czas ofiarowali drugiemu człowiekowi. Zapewniam, że będzie to inwestycja ze znacznie większym zyskiem. Nie tylko doczesnym.
Gdybyśmy wyszli na ulice i spytali przypadkowych przechodniów, co jest celem edukacji i co powinno być marzeniem uczniów, usłyszelibyśmy pewnie wiele odpowiedzi, ale ich wspólnym mianownikiem byłoby magiczne słowo na literę „k”. Pixabay/Studio GN
Marcin Kędzierski