Deklaracja "Fiducia supplicans" o duszpasterskim znaczeniu błogosławieństw” wywołała sporą dyskusję. Dołączam się do niej, patrząc na dokument z trzech punktów widzenia: zwykłego katolika, filozofa oraz socjologa amatora.
09.01.2024 09:47 GOSC.PL
Nie czuję się kompetentny, by komentować dokumenty kościelne. Żyjemy jednak w czasach, w których takie komentowanie stało się modą. Dotyczy to w szczególności ogłoszonej niedawno przez Dykasterię Nauki Wiary, a zatwierdzonej przez papieża Franciszka, Deklaracji "Fiducia supplicans" o duszpasterskim znaczeniu błogosławieństw. Komentują ją kompetentni i niekompetentni, zwolennicy i przeciwnicy, katolicy i niekatolicy, wierzący i niewierzący. Ulegając tej modzie, dołączam się do komentowania. Spróbuję jednak w ten sposób wprowadzić do medialnego szumu kilka uwag porządkujących. Wypowiem je z trzech punktów widzenia: jako katolik, jako filozof oraz jako publicysta, który na swój sposób uprawia „rozumiejącą socjologię”.
Jako katolik uznaję treść tej deklaracji na mocy autorytetu. Po prostu wierzę w to, że papież jest następcą św. Piotra i że w jego pracy towarzyszy mu szczególna asystencja Ducha Świętego. Towarzyszy ona także wybranym przez papieża, a działającym kolegialnie i w jedności z nim, jego współpracownikom teologom. Kiedy w naszym życiu korzystamy z autorytetu? W dwóch sytuacjach. Po pierwsze, gdy nie dysponujemy stosowną wiedzą, a domniemamy, że taką wiedzę posiada ktoś inny. Po drugie, gdy w jakiejś sprawie się kłócimy i potrzebujemy kogoś, kto rozstrzygnie spór. W Kościele katolickim najwyższym ludzkim autorytetem w sprawach wiary i moralności jest papież. Dziś wielu katolików uważa, że w tych sprawach sami mają wystarczającą wiedzę. Skoro jednak na ich temat spierają się ze sobą, powinni odwołać się do papieża jako ostatecznej instancji rozstrzygającej spory. Dobrze więc, że mamy papieża. Gdybyśmy bowiem go nie mieli, zróżnicowany Kościół przestałby być wspólnotą jednej wiary i jednej moralności, a stałby się wyłącznie klubem dyskusyjnym, w którym każdy szedłby za swoimi przekonaniami.
Dla mnie jako filozofa najciekawsza w deklaracji jest jej metoda – metoda rozróżniania. Kiedy zapytamy dystynkcjonistę, czyli zwolennika tej metody, czy dopuszczalne jest działanie X, odpowie: to zależy od tego, jak rozumiemy to działanie. Następnie dystynkcjonista rozróżnia kilka znaczeń terminu „działanie X” lub kilka odmian tego działania i wyjaśnia, w których z nich jest ono dopuszczalne, a w których nie. Autorzy deklaracji (o ile dobrze ich rozumiem) postępują właśnie w ten sposób. Odpowiadając na pytanie, czy „istnieje możliwość błogosławieństwa par w sytuacjach nieregularnych i par tej samej płci”, wpierw rozróżniają dwie odmiany błogosławieństwa: błogosławieństwo liturgiczne i błogosławieństwo spontaniczne. Następnie zaś wyjaśniają: wobec wymienionych par jest możliwe błogosławieństwo drugiego, ale nie pierwszego rodzaju. Błogosławieństwo spontaniczne bowiem nie nadaje związkom tych par rangi sakramentu małżeństwa, ani nie uznaje ich moralnego statusu. Błogosławieństwo to jest raczej modlitwą wstawienniczą o to, „aby wszystko, co jest prawdziwe, dobre i po ludzku ważne w ich [tych par] życiu i relacjach, zostało przeniknięte, uzdrowione i wzmocnione obecnością Ducha Świętego”.
Zobacz: „Fiducia supplicans” – pełny tekst po polsku
W dziejach ludzkiej myśli nieraz dyskutowano nad tym, czy dane rozróżnienie porządkuje naszą wiedzę lub pomaga ściśle rozwiązać jakiś problem, czy raczej jest czystą grą słowną, która wywołuje pojęciowe zamieszanie. Z podobną dyskusją spotkało się rozróżnienie między błogosławieństwem liturgicznym a błogosławieństwem spontanicznym. Należy podkreślić, że autorzy deklaracji uzasadnili wprowadzenie tego rozróżnienia przez teologiczną refleksję nad naturą błogosławieństwa w Biblii i w praktyce Kościoła. Jak sądzę, chcieli przez to zaznaczyć, że proponowane rozróżnienie nie ma charakteru arbitralnego, lecz – jakby to powiedział metodolog – oddaje lub reguluje faktyczny sposób użycia terminu „błogosławieństwo” w języku kościelnym, względnie jest z nim koherentne.
Warto zauważyć, że podział na zwolenników i przeciwników owej deklaracji nie pokrywa się z podziałem na kościelnych „konserwatystów” i kościelnych „liberałów”. Otóż część tych pierwszych uważa, że watykańskie rozróżnienie w wystarczający sposób blokuje uznanie sakramentalnego i moralnego statusu związków par nieregularnych i par jednopłciowych. Inna część „konserwatystów” sądzi jednak, że rozróżnienie to – „jeśli nie w teorii, to w praktyce” – przyczynia się do otwarcia furtki dla takiego uznania, a nawet podważa istotny sens kościelnego błogosławieństwa. Z kolei dla części „liberałów” rozróżnienie umożliwia jakąś formę pozytywnego otwarcia Kościoła dla wymienionych par (i stanowi dla nich „ważny krok naprzód”). Łatwo się jednak domyślić, że inna ich część uznaje to otwarcie za zbyt małe. Miał więc rację Aleksander Bańka, komentując główne przesłanie deklaracji, że dla jednych będzie ono „uspokajające, dla drugich satysfakcjonujące, dla jeszcze innych – niewystarczające lub rozczarowujące”.
Na koniec uwaga socjologiczna. Aby zrozumieć sens tego dokumentu, trzeba uwzględnić szerszy kontekst jego powstania, a w szczególności dylematy, przed którymi stoją jego autorzy i cały współczesny Kościół. Otóż Kościół znajduje się dziś w bezprecedensowej sytuacji. Polega ona na tym, że znaczna część zachodniego świata – świata, który w dużej mierze został przez Kościół ukształtowany – w wielu sprawach odrzuca (praktycznie i teoretycznie!) jego nauczanie. Rozwody i związki niesakramentalne są dziś czymś powszechnym i czymś powszechnie akceptowanym. W większości krajów Zachodu związki jednopłciowe uzyskały już możliwość prawnego uznania na równi z klasycznie pojętym małżeństwem. Tradycyjna etyka seksualna wielu ludziom wydaje się nie tylko zbyt trudna w zastosowaniu, ale także po prostu niezrozumiała. Można więc powiedzieć, że problem tkwi nie w samej deklaracji, lecz w sytuacji społecznej, na którą próbuje ona reagować.
Co w takiej sytuacji czynić? Z jednej strony Kościół musi być „znakiem sprzeciwu”, a z drugiej musi „szukać i zbawić to, co zginęło” (Łk 19,10). Musi mocno trzymać się swojej nauki, a zarazem musi starać się dotrzeć z życzliwą troską do każdego. Jak widać, Kościół staje dziś przed wyzwaniem, które przerasta jakąkolwiek sztukę rozróżniania.
PAP/EPA/Riccardo AntimianiJacek Wojtysiak