Z fasad domów mieszkalnych w Rosji masowo znikają plakietki upamiętniające represjonowanych mieszkańców, znane jako "Ostatni adres". Sprawcy pozostają nieznani, ale są ludzie, którzy walczą o powrót tabliczek i nawet sami robią ich duplikaty - powiedziała w rozmowie z PAP aktywistka Oksana Matwijewska.
"Ostatni adres" to nazwa projektu zainicjowanego w 2015 roku przez Stowarzyszenie Memoriał. Pomysł, zaczerpnięty z upamiętnień ofiar Holokaustu w Niemczech, polegał na tym, by na fasadach domów przypominać o ludziach, którzy byli ich mieszkańcami, zanim padli ofiarami stalinowskiego "wielkiego terroru" w latach 30. XX wieku. Niewielkie metalowe tabliczki z charakterystycznym pustym miejscem i krótką notką biograficzną przypominają o lokatorach, których zabierano z mieszkań będących ich ostatnim adresem przed wysłaniem do łagru czy egzekucją.
Od 2015 roku w całej Rosji zainstalowano około 1200 takich tabliczek - poinformowała Matwijewska w rozmowie z PAP. Najwięcej znaków pojawiło się w Moskwie (około 700) i Petersburgu (nieco ponad 400). Pozostałe przypadają na inne miasta Rosji: w Jekaterynburgu jest ich ponad 20, w innych miastach - po kilka bądź jednej.
Jak podkreśliła Matwijewska, "Ostatni adres" jest inicjatywą oddolną - znak pojawia się, gdy z taką prośbą zwrócą się do działaczy krewni represjonowanych lub obecni mieszkańcy domu. Kolejnym etapem jest otrzymanie zgody wszystkich lokatorów. "Potem odbywa się uroczystość zamontowania każdej tabliczki i każdemu (człowiekowi) poświęcamy artykuł na stronie internetowej" - oznajmiła koordynatorka.
Choć niekiedy zdarzało się, że jakaś tabliczka została zniszczona, to od maja br. zaczęły one znikać masowo. Media niezależne podkreślały, że jednocześnie w Rosji - która prowadzi wojnę na Ukrainie - niszczone są pomniki ofiar represji, a przywracane - monumenty twórców sowieckiego aparatu terroru (np. Feliksa Dzierżynskiego). Matwijewska szacuje, że w Moskwie znikło nieco ponad 100 tabliczek "Ostatniego adresu". Trudno jednak monitorować ten proces.
"Tabliczki znajdują się w różnych dzielnicach, a my nie mamy możliwości, by pójść tam nawet raz na tydzień i wszystkie je kontrolować. O tym, że znikły dowiadujemy się po prostu od ludzi - mieszkańców albo przechodniów, którzy zwrócili uwagę, że tabliczki nie ma" - zauważyła aktywistka.
Sprawcy działają potajemnie. "Na razie nie trafiliśmy na nikogo, który by sam ogłosił, np. na swym profilu w mediach społecznościowych: +Ja to robię i uważam, że tych tabliczek być nie powinno+. Wtedy z taką osobą można byłoby jakoś spierać się, podjąć jakiś dialog. A ponieważ nikt tego nie mówi, robione to jest tak po złodziejsku, po kryjomu i ci ludzie pozostają niezauważeni, to nie wiemy dokładnie, kto jest sprawcą" - powiedziała Matwijewska.
Pytana o możliwe motywy, powiadomiła, że niekiedy wandale pozostawiają napisy. "Ludzie, którzy na nich (tabliczkach - PAP) bazgrzą, rysują na nich znaki sierpa i młota, piszą +trockista+ albo +eserowska swołocz+, albo też naklejają portrety (Józefa) Stalina i (Włodzimierza) Lenina. Są to zatem jacyś skrajni komuniści" - relacjonowała.
Z drugiej strony - jak zastrzegła aktywistka - czasami autorom projektu zarzucano, że upamiętniają również ludzi, którzy sami byli działaczami systemu. Matwijewska podkreśliła jednak, że normy moralne w Rosji dziś zmieniły się - kiedyś wiadomo było, że tabliczek nie można usuwać, a teraz stało się to dozwolone.
Każda tabliczka wiąże się z losem konkretnego człowieka i - jak zaznaczyła Matwijewska - nie można jakiejś uznać za mniej lub bardziej cenną. Jednak - dodała - "przykre bywa to, że tabliczka dotycząca tej samej osoby zrywana jest dwukrotnie". Tak zdarzyło się w przypadku znaku poświęconego Perecowi Markiszowi w centrum Moskwy. Markisz, poeta żydowski i działacz Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, został oskarżony przez władze sowieckie o nacjonalizm i stracony w 1952 roku. Plakietkę upamiętniającą zamontowano w obecności przedstawiciela ambasady Izraela, a jakiś czas później znikła. Działacze odtworzyli ją i zamontowali ponownie, ale nowa tabliczka przetrwała tylko tydzień.
Matwijewska nie uważa, by wandalami byli ludzie, którzy po prostu nie chcą pamiętać o represjach. Oni istnieją, ale ich postawę działaczka ocenia jako "bierny opór".
"Czasami ludzie nam mówią: +Wiecie, nie psujmy atmosfery; to wszystko jest jakieś bardzo smutne; to wygląda jak cmentarz, a my nie chcemy mieszkać na cmentarzu, więc niech ta przeszłość pozostanie w przeszłości, a my nie będziemy obciążać tymi trudnymi wspomnieniami naszego dzisiejszego życia+. Od początku przyzwyczailiśmy się do tego. Trzeba rozmawiać z ludźmi i jakoś szukać możliwości wyjaśnienia im, dlaczego to jest potrzebne. Jednak wydaje mi się, że ta motywacja była od samego początku, była zawsze, ale nie sądzę, że to ona prowadzi do takich bezpośrednich ataków, jakie teraz obserwujemy" - tłumaczyła koordynatorka.
Podkreśliła, że niektóre tabliczki wracają na miejsce bez udziału autorów projektu. W domach w Moskwie i Petersburgu w miejsce zerwanych plakietek pojawiły się ich makiety z kartonu. "To jest coś, czego nie organizujemy my. (...) To jest po prostu odpowiedź mieszkańców Moskwy i Petersburga na ten atak. Oceniamy to jako bardzo mocne wsparcie" - przyznała Matwijewska.
Jak dodała, w jednym z miast "ktoś, kto był jakąś +złotą rączką+ zrobił tabliczkę z drewna, a napis wypalił". "I ta tabliczka pojawiła się na miejscu utraconej. Taka reakcja (w postaci) znaków wykonanych samodzielnie mówi o tym, że ten projekt jest społeczeństwu potrzebny" - podkreśliła rozmówczyni PAP.
Aktywistka poinformowała, że w ostatnich dniach listopada skontaktowali się z nią mieszkańcy domu, w którym mieszkał Perec Markisz. Rada lokatorów uznała, że nie pozwoli na niszczenie pamięci, którą uznali za ważną. "Pokryli koszty duplikatu i są gotowi zapłacić za kolejny; zamierzają również zainstalować kamerę i podjąć jakieś kroki, aby zachować tę tabliczkę. I ta reakcja zwrotna, którą widzimy ze strony zwykłych obywateli, jest dla nas dużym wsparciem, bo rozumiemy, że cała ta praca ma znaczenie. Jest ważna nie tylko dla nas, czyli osób, które zorganizowały ten projekt i pracują nad nim, więc jest jasne, że się nim przejmują. Jest ważna także dla tych, którzy biorą w nim udział jako obywatele i mieszkańcy domu" - zauważyła Matwijewska.
Co więcej, projekt rozwija się, ponieważ znaki pojawiają się w zupełnie nowych miejscach. "Nie tak dawno, około miesiąca temu, pojawiła się pierwsza tabliczka we Władywostoku. (...) Mimo wszystko nie zatrzymujemy się, lecz kontynuujemy naszą pracę. I nadal otrzymujemy wnioski" - powiadomiła koordynatorka "Ostatniego adresu".