„Nie mów tyle!”. S. Małgorzata Borkowska o milczeniu jako warunku modlitwy

To tragedia, te ciągłe wynurzenia i to bezustanne wychlapywanie z siebie wszystkich treści, żeby już w środku nic nie pozostało.

Jest taka śliczna książeczka rysunkowa z pewnego francuskiego klasztoru benedyktynek: La vie du petit Saint Placide – Życie małego świętego Placyda. Jeden z rysunków opowiada, że „św. Placyd miał niezwykłe objawienie: zobaczył postać odzianą w skupienie, która do niego przemówiła i rzekła: Wiedz, Placydzie, że życie wewnętrzne jest to życie, które jest wewnętrzne. Po czym znikła”. A mały Placyd pędzi zawiadomić o tym niezwykłym objawieniu opata… Oprócz uśmiechu nad naszym ludzkim odkrywaniem ciągle tych samych oczywistości na nowo jest tutaj także ta ważna prawda: modlitwa może i powinna kształtować nasze czyny, może i powinna wyrażać się naszą pieśnią, ale sama jest zjawiskiem wewnętrznym. Jest duszą tych czynów i tej pieśni, nadaje im życie i wartość, której by inaczej nie miały; ale sama jest równie ukryta jak dusza. I taka powinna pozostać.

Tę samą naukę możemy czerpać także z tej niedostępnej dla nas modlitwy Syna Bożego, o której tu była mowa; tej, którą mógł słyszeć tylko Ojciec. To jest ten sekret królewski, który wedle Tobiasza (Tb 12,7) dobrze jest chronić, a wedle nauki samego Pana nawet trzeba: Ty, kiedy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu (Mt 6,6). Czy to znaczy, że mamy zrezygnować z liturgii, a z modlitwą chronić się do celi? Absolutnie nie; ale że nasz wewnętrzny kontakt z Bogiem powinien zostać między Nim a nami, a nie stanowić przedmiotu wynurzeń (na przykład) na Facebooku. I nie tylko dlatego, że bardzo łatwo prowadzi to, pod pozorem „świadectwa”, do faryzejskiej pobożności na pokaz. Augustyn mógł coś takiego zrobić bezpiecznie, ale on miał do wyjawienia tyle swoich win i błędów, i rzeczywiście wyjawił ich tyle, że ostatecznie jego historia jest opowieścią o winie i o łasce, a nie o jego własnej cnocie. Kto by swoje błędy wolał ukryć, niech nie próbuje ujawniać swych duchowych wzlotów. Także dlatego, że – wiemy wszyscy! – takie relacje pozostawiają po sobie wewnętrzną pustkę, jak gdyby treści, które wylaliśmy z siebie, znalazły się już niepowracalnie na zewnątrz. A nie ma sensu intensyfikować pustki, która i tak w nas jest i czeka tylko, żeby dać znać o sobie.

To tragedia, te ciągłe wynurzenia i to bezustanne wychlapywanie z siebie wszystkich treści, żeby już w środku nic nie pozostało. Jak to – powie ktoś – czy to źle się dzielić posiadanym dobrem, dawać świadectwo? – Nabierz tego dobra więcej, zanim zaczniesz o nim opowiadać! Bo mówiąc, nie tylko dzielisz się, ale właśnie opowiadasz, ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami tego faktu; a niektóre z nich nie są dla ciebie zdrowe, jak choćby rozbicie skupienia, albo prosta droga do próżności w roli gwiazdy Facebooka. Dziel się z ludźmi raczej dobrem czynionym im po cichu, a wypływającym z twojej modlitwy: skuteczniejsze będzie świadectwo. Lepiej zrobisz, powiększając liczbę skupionych i głębią serca szukających Boga niż wielką i bez ciebie liczbę rozgadanych. To zresztą bywało i dawniej, chociaż bez Facebooka; przecież już Kochanowski pisał o swojej wielce kaznodziejskiej epoce: Boć teraz każdy każe, a żaden nie słucha. No właśnie: mówią wszyscy jeden przez drugiego, a mówiąc aż tyle, nie znajdują już czasu ani zainteresowania dla tego, co obok mówią inni… Pamiętam, jak czasem Matka Edyta do jakiejś rozkwakanej duszyczki mawiała: „Nie mów tyle!” – z wielkim, żałosnym naciskiem na to ostatnie słowo.

Nasi rekolektanci, którzy przyjeżdżają tu na weekend spędzony w milczeniu – raptem niecałe dwie doby, wydawałoby się: cóż takiego? – wyjeżdżają jeden po drugim zdumieni i przejęci, że to taka wspaniała rzecz, cisza; że tak ją przeżyli, tyle się nauczyli. Żal pomyśleć, ile tej ciszy my same mogłybyśmy mieć, a marnujemy ją jak coś niepotrzebnego. Sumienie i rozsądek powinny nam poddawać, kiedy mowa jest kwestią potrzeby i miłości, i wtedy jest konieczna i dobra; ale czy w ogóle pytamy o to sumienia i rozsądku? Jak często jest tak, że się odzywamy tylko dlatego, że akurat coś nam do głowy przyszło, a skoro przyszło, to natychmiast musi także wyjść przez usta! Nie pytamy nawet, czy ktoś chce o tym słuchać, czy nie, czy to może kogokolwiek obchodzić – bywa jeszcze i wielka obraza, że nie obchodzi, bo przecież powinno! Nie pytamy nawet, czy to komukolwiek potrzebne, i do czego. Otóż miejmy to za pewnik, że nasze rewelacyjne myśli nie są nikomu potrzebne, i że świat się od ich braku nie zawali; a nawet może zyskać, a to przez to, że się stanie o tę odrobinę cichszy. Ktoś gotów mówić i mówić, żeby zaistnieć społecznie; ktoś inny, żeby się popisać; ktoś inny potrzebuje „głośno myśleć”… ale głośne myślenie nigdy przez wszystkie wieki nie było uznaną praktyką monastyczną. Jeśli się chce je uprawiać, lepiej było ułożyć sobie życie inaczej, założyć na przykład stragan na targowisku. A jeśli ktoś w klasztorze koniecznie potrzebuje się wypowiadać, niech to robi na piśmie. Swoją żądzę wypowiadania się zaspokoi, wypełni parę zeszytów, a przynajmniej nikomu nie przeszkodzi, odrywając go od jego własnych myśli i zmuszając do nadążania za swoimi.

Kto, jeśli nie my, będzie szerzył ciszę na świecie? A szerzy się ją nie przez demonstrowanie jej w jakikolwiek sposób, ale przez życie nią naprawdę, u siebie w klauzurze, tak, że ona staje się dla nas konieczna jak oddech. Staje się prawdą o nas. I tylko w tym wypadku nie jest dekoracją teatralną, pałacem z dykty. Jakże może rozwijać się wewnętrzna relacja z Bogiem, jeżeli cała uwaga jest na zewnątrz? Bo przecież to ciągłe kwakanie nigdy nie jest o sprawach Bożych, a tylko zawsze o bieżących wypadkach albo jakichś wspomnieniach czy skojarzeniach. Coś się przypomniało, coś się skojarzyło, i już płynie z głośnika… Ale przecież zawsze opływa nas ten strumień bieżących (albo i wspominanych) drobnostek, i jak można się skupić, jeśli się mu nie stawia tamy? Jak można się modlić? Na osobistą modlitwę zostaje nam wtedy tylko czas, kiedy akurat nie ma do kogo gadać. Dobre i to… ale żałośnie za mało.

Milczenie trzeba pokochać, jak coś konkretnego i pozytywnego, zamiast uważać je za jakiś brak, pustkę, wyrzeczenie, niedostatek, pokutę – tak jak ten dziennikarz, który kiedy poprosiłam, żeby grupa przystanęła, umilkła i posłuchała klasztornej ciszy, po minucie jęknął: „Koszmarne!” Trzeba je pokochać właśnie jako pełnię: pełnię szansy na to Jedyne Potrzebne, dla którego tu przyszłyśmy, i które jest w naszej duszy jak jakaś głęboka studnia tęsknoty: można się uczyć z niej czerpać, a można próbować zagłuszać tę tęsknotę, sypiąc do studni śmiecie. Do własnej i cudzej.

Żałosne, gdyby się to zagłuszenie udało.

Fragment książki „Uwagi o modlitwie”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora "honoris causa". Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

S. Małgorzata Borkowska OSB