Jestem „maluczki” u mechanika samochodowego czy w serwisie komputerowym, więc bacznie czuwam nad tym, by jednemu czy drugiemu podczas mojej wizyty nie przyszła chęć „zwodzenia maluczkich”, bo odbije się to boleśnie na moim portfelu. Taką samą przezorność zalecam na polu teologii, duchowości czy spraw kościelnych.
05.11.2023 07:25 GOSC.PL
Jeśli kiedykolwiek zapuszczaliście się w te rewiry Internetu, które zamieszkane są przez różnej maści teologów, mistyków, apologetów czy guru, na pewno zauważyliście, że świat wirtualny jest wierną kopią rzeczywistości. Znajdziecie w sieci wszystko: od rzetelnej teologii i publicystyki przez sensowną polemikę i konstruktywną krytykę po tanią manipulację i zwodzenie.
Może nawet kiedyś wpadliście na filmik o wdzięcznym tytule „Intronizacja Lucyfera w Watykanie”. Kiedyś podesłał mi go zaniepokojony ministrant. Twórca filmu za pomocą aplikacji zmontował sensacyjny przekaz, mający dowodzić prawdziwości tytułu, którego punktem kulminacyjnym był fragment Exultetu wykonanego podczas Wigilii Paschalnej w Bazylice Watykańskiej. W łacińskim tekście – tam, gdzie polski przekład mówi o „wschodzącym słońcu nieznającym zachodu” – dwa razy pada słowo „lucifer”. Trudno mi uwierzyć, żeby twórca filmu nie wiedział, z jakiego materiału korzysta. Cynicznie wykorzystał fakt, że ludzie w XXI wieku nie zaglądają do słownika Józefa Korpantego, żeby pod hasłem „lucifer” odnaleźć możliwe znaczenia tego słowa: (przy)noszący światło, świetlany, gwiazda poranna, dzień, świt. Niewinne łacińskie słowo stało się z czasem imieniem własnym demona, dzięki czemu ktoś mógł użyć starożytnego tekstu liturgicznego, żeby albo zarobić na tysiącach odsłon sensacyjnego filmiku, albo podważyć autorytet Ojca Świętego. Bez względu na motyw mamy klasyczny przykład mającego się dobrze także w naszych czasach zwodzenia maluczkich.
Zapewnie nie byłbym specjalnie zadowolony, gdyby ktoś powiedział o mnie „maluczki”, bo mam doktorat, dwa magisteria, liczne podróże za sobą i prawie pięćdziesiątkę na karku. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie pod każdym względem i nie we wszystkich aspektach dojrzałem i dorosłem. „Maluczki” jestem u mechanika samochodowego czy w serwisie komputerowym, więc bacznie czuwam nad tym, żeby czasem jednemu czy drugiemu podczas mojej wizyty nie przyszła chęć „zwodzenia maluczkich”, bo odbije się to boleśnie na moim portfelu. Taką samą przezorność zalecam na polu teologii, duchowości czy spraw kościelnych, bo także ludzie pobożni czasem z pobożności, a czasem z innych powodów naprawdę to robią.
Autor wspomnianego filmu zwodził maluczkich bazując na nieznajomości łaciny. Niektórzy zwodzą maluczkich przestrzegając przed modernizmem, nowinkarstwem czy protestantyzacją katolicyzmu, bazując na nieznajomości starożytnego chrześcijaństwa. Inni zwodzą, wykorzystując maluczką u ludzi wiedzę na temat nauczania obecnego papieża, rangi synodu – nawet rzymskiego – dla Kościoła powszechnego czy nikłą wiedzę o historii Kościoła. Każdy jednak sukces w zwodzeniu maluczkich potrzebuje jednego koniecznego warunku: zwodzony nie może myśleć o sobie jako o maluczkim.
Wiem, że nie znam się na mechanice samochodowej, choć z samochodu umiem korzystać i prowadzę całkiem nieźle. Żaden mechanik mi jednak niestraszny, bo nigdy mu nie uwierzę, co trzeba w aucie naprawić, bez rady przyjaznego mi eksperta. Dobrze byłoby, żeby ludzie pobożni, rozmodleni i głęboko wierzący też czasem uznali się za maluczkich w niektórych sytuacjach i nie wierzyli każdemu mistykowi, egzorcyście, teologowi czy watykaniście. Nie piszę tego, żeby uciąć wszelkie dyskusje czy zamknąć usta wszystkim krytykom, ale żeby trochę mniej było w naszym kościelnym środowisku użerania się ze zwodzeniem maluczkich, a więcej konstruktywnej rozmowy.
ks. Przemysław Szewczyk