Eilert Dieken nie był członkiem NSDAP, nie należał do żadnych organizacji uznanych przez Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze za zbrodnicze. Podobnie jak jego podkomendni, mordercy rodziny Ulmów i ukrywających się u nich Żydów, był funkcjonariuszem niemieckiego państwa. Los sprawił, że przez ponad cztery lata był panem życia i śmierci na podległym mu terytorium.
Dieken zdecydował o wymordowaniu Ulmów i ukrywających się u nich rodzin żydowskich. Kim w życiu prywatnym był szef posterunku żandarmerii w Łańcucie? Urodził się w 1898 r. w niewielkiej miejscowości Esens w Dolnej Saksonii. Był ewangelikiem, ale dobrowolnie (funkcjonariusze niemieckiej policji w III Rzeszy nie byli do tego zobowiązani) wystąpił z Kościoła. W czasie I wojny światowej walczył na froncie, jednak odznaczony Krzyżem Honorowym został dopiero w latach 30. ubiegłego stulecia. W Republice Weimarskiej służył w pruskiej policji państwowej, a później został funkcjonariuszem policji porządkowej, głównej formacji policyjnej III Rzeszy. Przed wojną ożenił się i miał dwie córki. Do służby w Generalnym Gubernatorstwie (GG) został wysłany jako funkcjonariusz niemieckiej żandarmerii, która była częścią policji porządkowej na tym terenie. Żandarmeria odpowiadała za porządek na terenach wiejskich. W styczniu 1941 r. został szefem posterunku żandarmerii w Łańcucie, który sprawował nadzór m.in. nad Markową i pobliskimi wsiami. Podlegali mu żandarmi: Josef Kokot, Erich Wilde, Gustaw Unbehend i Michael Dziewulski. Wszyscy byli znani z wyjątkowej brutalności i łupienia miejscowej ludności. Swego dowódcę podkomendni nazywali „Meister” (Mistrz), co nawiązywało do awansu otrzymanego przez Diekena w lipcu 1941 r. na najwyższy podoficerski stopień policyjny Gendermerie-Meister.
Zbrodnia usankcjonowana
Zanim Dieken zorganizował akcję w Markowej, której celem było domostwo Ulmów, od dłuższego czasu otrzymywał informacje o Żydach ukrywających się na podległym mu terenie. W tej sytuacji nie musiał nikogo pytać, jak ma dalej działać. Od października 1941 r. w GG obowiązywało rozporządzenie gubernatora Hansa Franka, przewidujące karę śmierci dla udzielających pomocy Żydom. Dieken znał także rozkaz dowódcy Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa na terenie GG dr. Eberharda Schöngartha, tzw. Schießbefehl, z 21 listopada 1941 r. Upoważniał on funkcjonariuszy policji do rozstrzeliwania bez sądu Żydów przebywających bez zezwolenia poza granicami getta, a także pomagających im osób. Dieken wiedział, że w takich przypadkach egzekucje były wykonywane na miejscu, często przed domem ratujących. Mordów nie ukrywano – egzekucji często dokonywano publicznie, aby wystraszyć lokalną społeczność. Postępowanie Diekena w Markowej nie było więc przejawem indywidualnego barbarzyństwa i zdziczenia, ale działaniem rutynowym, ściśle uregulowanym przez przepisy będące częścią systemu prawnego GG.
Masakra w Markowej
Dieken przed akcją zobowiązał kilku polskich furmanów, aby wraz z podwodami stawili się przed posterunkiem żandarmerii. Gdy krótko po północy furmanki ruszyły do Markowej, był już piątek przed Niedzielą Palmową, 24 marca 1944 r. Około godz. 5 rano dotarli na miejsce. Zatrzymali się na skraju lasu i skrycie podeszli pod dom Józefa i Wiktorii Ulmów. Komando zabójców składało się z czterech żandarmów i czterech polskich policjantów, funkcjonariuszy tzw. granatowej policji, działającej na terenie GG. W jej skład wchodzili żandarmi: Josef Kokot, Michael Dziewulski, Gustaw Unbehend i Erich Wilde. Spośród „granatowych” udało ustalić się personalia jedynie dwóch – Eustachego Kolmana i Włodzimierza Lesia. Operacją dowodził Dieken. Mieli zabić ukrywających się u Ulmów Żydów: Saula Goldmana z czterema synami (w Łańcucie nazywano ich Szallami), Leę Didner z córką oraz Gienię (zwaną Gołdą) Gruenfeld. Mordowanie zaczęło się natychmiast po wejściu do domu. Najpierw zastrzelono trzech Żydów śpiących na strychu. Pozostałych wyprowadzono przed dom i tam rozstrzelano. Następnie zabito Józefa i Wiktorię Ulmów. Wiktoria była w ostatnim miesiącu ciąży. Później okazało się, że podczas egzekucji zaczęła rodzić swe siódme dziecko. Świadkami zabójstwa rodziców była szóstka ich dzieci, które Dieken nakazał zastrzelić nieco później. W trakcie egzekucji Kokot zwrócił się do obserwujących zdarzenie furmanów ze słowami: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Po wojnie zeznania furmanów pozwoliły odtworzyć przebieg zbrodni. Po wymordowaniu Ulmów i Żydów nakazano Teofilowi Kielarowi, sołtysowi z Markowej, aby z miejscowymi zakopał wszystkie ciała w dole w pobliżu domu. Kilka dni później ludzie z Markowej w nocy wydobyli zwłoki Ulmów i włożyli do osobnych trumien, które zakopano w tym samym miejscu. Dopiero w styczniu 1945 r., kiedy Niemcy uciekli, ciała Ulmów przeniesiono na cmentarz parafialny. Żydów pochowano w innym miejscu. Zbrodnia miała odstraszyć inne osoby ukrywające Żydów w tym rejonie. Tak się jednak nie stało. Dzięki pomocy miejscowych chłopów ze 120 Żydów, którzy żyli tu przed wojną, przeżyło co najmniej 21. W ich ratowaniu uczestniczyło kilka rodzin z Markowej.
Zbrodnia bez kary
Różnie potoczyły się losy morderców. Dieken do końca niemieckiej okupacji służył w GG. We wrześniu 1944 r. otrzymał awans na pierwszy stopień oficerski, został porucznikiem żandarmerii. Po wojnie wrócił w rodzinne strony. Dwukrotnie – w latach 1946 i 1949 – przeszedł procedurę denazyfikacyjną. W specjalnej ankiecie, jaką wypełnił, stając przed aliancką komisją, napisał jedynie, że od 5 czerwca 1940 r. do 20 lipca 1944 r. był szefem posterunku żandarmerii w różnych miejscowościach w dystrykcie krakowskim GG. Prowadzone w jego sprawie postępowanie zakończyło się stwierdzeniem: „Brak przeciwwskazań do służby w policji”. Wrócił więc do pracy i wkrótce awansował na inspektora policji. W 1950 r. potwierdzono, nadany w 1933 r., dożywotni status urzędnika państwowego. Karierę zakończył na stanowisku komisarza policyjnego w Esens. Do końca życia cieszył się dobrą opinią jako służbista skrupulatnie przestrzegający przepisów, ale jednocześnie życzliwie odnoszący się do ludzi. Nikt go nie pytał o to, co robił w okupowanej Polsce. Jego bliscy zachowali go w pamięci jako dobrego, troskliwego męża i ojca. Jedna z córek, aby go upamiętnić, nadała swemu synowi imię dziadka – Eilert. O służbie w Polsce mówił niechętnie, zasłaniając się tajemnicą służbową. Sugerował, że pomagał miejscowym w różnych sprawach. Zmarł we wrześniu 1960 r., w dniu swoich 62. urodzin. Centrala Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu zainteresowała się nim już po śmierci. Później postępowanie przeciwko niemu oraz innym żandarmom pełniącym służbę w okręgu jarosławskim prowadziła prokuratura w Dortmundzie, ale ono także zakończyło się niczym. Śledztwo zostało umorzone, a żadnemu z żandarmów pełniących służbę w Łańcucie nie postawiono zarzutów. Dopiero na początku XXI wieku do rodziny Diekena oraz mieszkańców Esens dotarła prawda o strasznych zbrodniach, jakie popełnił w okupowanej Polsce komendant ich posterunku policji.
Nieznane są losy trzech innych niemieckich żandarmów, uczestników zbrodni w Markowej: Michaela Dziewulskiego, Ericha Wildego i Gustawa Unbehenda. Ukarany został jedynie Josef Kokot, Niemiec pochodzący ze Śląska Opawskiego. To on na rozkaz Diekena zastrzelił wszystkie dzieci Ulmów. Po wojnie wrócił do Czechosłowacji. Został przypadkowo rozpoznany w 1957 r., a rok później przekazany polskim sądom. Otrzymał karę śmierci, ale Rada Państwa zastosowała wobec niego prawo łaski, zamieniając wyrok na długoletnie więzienie. Zmarł w więzieniu w Raciborzu w 1980 r. Mniej szczęścia miał Włodzimierz Leś, posterunkowy granatowej policji z Łańcuta. Według ustaleń polskiego podziemia był nie tylko członkiem komanda śmierci w Markowej, ale także zadenuncjował Ulmów. Wydano na niego wyrok śmierci, który został wykonany we wrześniu 1944 r.
Zbrodnia w Markowej, podobnie jak wiele innych zbrodni popełnionych na Polakach w czasie wojny i okupacji, w szerszej pamięci współczesnych Niemców praktycznie nie funkcjonuje. Wynika to z tego, że w jej centrum jest przede wszystkim zagłada Żydów. Beatyfikacja rodziny Ulmów jest więc szansą, aby refleksja o odpowiedzialności za to, co się działo w Polsce, trafiła szerzej do niemieckiego społeczeństwa, abyśmy w przyszłości nie musieli zderzać się z murem niewiedzy i obojętności w tej kwestii. ●
Tekst pochodzi z dodatku poświęconego rodzinie Józefa i Wiktorii Ulmów, jaki ukazał się wraz z wydaniem „Gościa Niedzielnego” na niedzielę 10 września. Oryginalny tytuł: „Meister” i towarzysze
Andrzej Grajewski