O uratowaniu od śmierci z Polką, która przeżyła zamach na World Trade Center rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz
Ks. Tomasz Jaklewicz: Rozmawiamy tuż obok World Trade Center. Może Pani przychodzić tak spokojnie na to miejsce?
Leokadia Głogowska: – W 2007 roku nowa koleżanka z mojego biura zaczęła rozmawiać o 11 września. „Byłaś wtedy w wieży?” – zdziwiła się. Zaczęłam opowiadać. Słuchała z przejęciem, miała łzy w oczach. Potem okazało się, że oprowadza wycieczki po WTC. Zaprosiła mnie, żebym na jej wycieczce opowiedziała moją historię. Zgodziłam się, bo dzień wcześniej w naszej wspólnocie była modlitwa wstawiennicza, a ja prosiłam o dar ewangelizacji. Odpowiedź przyszła na drugi dzień. I tak już od 4 lat prowadzę tutaj wycieczki jako wolontariuszka. Traktuję to jako świadectwo o działaniu Boga. Dlatego to robię.
Ilu Polaków wtedy zginęło?
– Siedmiu.
Znała Pani kogoś z nich?
– Jedną z tych osób spotkałam 15 sierpnia w bardzo niezwykłych okolicznościach. Zjeżdżałam na lunch, wsiadłam do ekspresowej windy na 78. piętrze. Drzwi się zamknęły i winda zaczęła spadać gwałtownie w dół. W czasie sekundy czy dwóch spadliśmy o jakieś 30 pięter. To było straszne. Coś się zerwało i nie od razu zadziałały zabezpieczenia. Było nas z 15 osób. Jedną z nich była Polka. Zaczęła płakać i coś mówić. Usłyszałam, że ma słowiański akcent. Zapamiętałam jej twarz. Nikomu się wtedy nic nie stało. Ale później, już po 11 września, zobaczyłam w polskiej gazecie jej zdjęcie. Rodzina ją poszukiwała, okazało się, że nie żyje.
Od kiedy pracowała Pani w wieży WTC?
– Pracowałam w firmie stanowej od 8 lat. To był niezwykłe elegancki, prestiżowy budynek. Miałam okna na wschód. Żartowałam, że z takiej wysokości mogę zobaczyć Polskę.
Jak to się stało, że Pani ocalała?
– 11 września to był zwykły roboczy dzień. Wstałam o 6 rano. Mąż jak zawsze przygotował kawę i małe śniadanie. Poszedł po samochód, bo zawsze podwoził mnie do pracy. Zaczęłam wkładać wysokie szpilki. Ale coś mi mówi: zmień te szpilki na coś wygodniejszego. Włożyłam płaskie sandały, co miało potem wielkie znaczenie. Było wiele takich momentów, które dopiero później sobie poskładałam, i wiem, że to było działanie Boga dla mnie. Jechaliśmy do pracy. Wrzesień jest najpiękniejszym miesiącem w Nowym Jorku, patrzyłam z takim zachwytem na dwie wieże błyszczące w słońcu. Mąż mnie pocałował, pożegnał: „uważaj na siebie”. Dwie windy ekspresowe do góry i jestem na 82. piętrze. Była 7.30, czyli godzina przed atakiem. Pamiętam, że stanęłam przy oknie, żeby przez chwilę nasycić się tym niezwykłym widokiem. Potem zaczęłam pracować przy komputerze, panowała absolutna cisza. Samolot uderzył o 8.46 w moją wieżę. Huk, syk, jakiś niesamowity dźwięk… Do dzisiaj zostało mi to, że jak ktoś trzaśnie głośniej drzwiami, to podskakuję. Wieża przechyliła się tak mocno, że odruchowo chwyciłam się biurka. Myślałam, że polecimy w dół, ale momentalnie odbiła w drugą stronę. Nie wiedziałam, co się stało. Trzęsienie ziemi? To nic mi nie grozi. Pamiętałam wykład, na którym mówiono, że WTC jest tak skonstruowane, że przetrzyma trzęsienie ziemi lepiej niż wszystkie inne budynki w Nowym Jorku. Jeden z kolegów krzyknął: „Get out right now!” (wynosić się, natychmiast). Chwyciłam torebkę i zaczęłam biec w stronę drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam gęsty czarny dym. Pomyślałam: to już jest koniec, umrę. Zaczęłam się modlić do Ducha Świętego, żebym potrafiła przyjąć śmierć w pokoju, żebym się nie bała. To były ułamki sekund. Przypomniał mi się e-mail od siostry. Otóż moja mama, kiedy dowiedziała się o tej historii z windą, poszła zamówić w Polsce Mszę dziękczynną. Okazało się, że najbliższy wolny termin to… 11 września. Siostra przypomniała mi o tym. Cała rodzina w Polsce dziękowała za moje ocalenie. Pomyślałam sobie, że to nie jest przypadek. Ta Msza była o 7 rano, w Nowym Jorku była 1 w nocy. Wstąpiła we mnie jakaś wiara, zaczęłam biec przez ten dym w stronę klatki schodowej. Byłam zaskoczona, że przez pierwsze 20 pięter było dość pusto. Amerykanie czekali na ogłoszenia służb ratowniczych. Tak byliśmy przeszkoleni. Dzięki temu szybko zbiegliśmy 20 pięter. Dopiero gdzieś przy 60. piętrach zaczęło się zagęszczać. Kiedy byłam na 44. piętrze, na schodach było już bardzo ciasno. Zaczęli nas przerzucać do innej klatki schodowej. Właśnie wtedy samolot uderzył w sąsiednią wieżę. Nasza się też zatrzęsła, choć już nie tak mocno jak za pierwszym razem. Dalej schodziłam w dół. Zajęło mi to ponad godzinę. W górę wchodzili strażacy, mijali nas na schodach. Pamiętam taki moment, kiedy zobaczyłam twarz jednego z nich. Młody chłopak w wieku mojego syna, Michała. Tak mi się go żal zrobiło. Ale uspokoiło mnie to, bo skoro oni idą w górę, to znaczy, że jesteśmy bezpieczni, pomyślałam. Wyszłam przez podziemne przejście, gdzie mieściło się wielkie podziemne centrum handlowe. Marmury, restauracje, sklepy… Muszę dodać, że nikt nam nie powiedział, że to atak terrorystyczny. Kiedy wydostałam się na zewnątrz, zobaczyłam pod samymi wieżami dużo gapiów, turystów z aparatami. Pomyślałam sobie, że jestem bezpieczna. Ale w tym momencie głos: „uciekaj, natychmiast”. Zaczęłam biec w stronę mostu Brooklyńskiego. Dobiegłam do jego początku, obróciłam się i... w tym momencie zawaliła się wieża południowa, czyli nie ta moja.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz