W pierwszym przemówieniu nt. interwencji militarnej w Libii prezydent Barak Obama bronił decyzji o zaangażowaniu tam wojsk USA. Ewentualne odsunięcie Muammara Kadafiego przy użyciu siły nazwał jednak kosztownym błędem.
Obama przypomniał, że USA od pokoleń odgrywają szczególną rolę obrońcy bezpieczeństwa i wolności na świecie. "Kiedy nasze interesy i wartości są zagrożone, mamy obowiązek działania" - przekonywał.
Operacja w Libii spotkała się z krytyką różnych stron amerykańskiej sceny politycznej, także Kongresu. Przeciwni tej decyzji byli nie tylko Republikanie, ale także demokratyczny członek Izby Reprezentantów Dennis Kucinich, który nazwał interwencję "przestępstwem podlegającym impeachmentowi". Później wyjaśniał, że nie jest to brane pod uwagę. Atak na Libię nie znalazł też poparcia u większości Amerykanów. Wg sondażu Gallupa, za atakiem było 47 proc. respondentów, najmniej od 20 lat. Odstraszają koszty operacji, które już teraz szacuje się na miliard dolarów.
"Ameryka nie może użyć siły militarnej wszędzie, gdzie występują represje. Ale biorąc pod uwagę koszty i ryzyko interwencji, musimy zawsze porównywać nasze interesy z koniecznością akcji" - tłumaczył Obama. Operację koalicji w Libii przedstawił jako akcję humanitarną w obronie ludności cywilnej, usprawiedliwioną interesem narodowym. Powołał się na mandat wynikający z rezolucji 1973 Rady Bezpieczeństwa ONZ. Wskazał przy tym, że wbrew ostrzeżeniom Kadafi nie zaprzestał przemocy i kontynuował śmiercionośną kampanię; tylko jednego dnia jego siły zabiły 1000 ludzi.
"Wiedzieliśmy, że jeśli będziemy czekać jeszcze jeden dzień, Bengazi (...) mogłoby zostać zmasakrowane, co odbiłoby się szerokim echem w całym regionie i splamiło sumienie świata" - powiedział. Odmowę udziału w akcji prezydent porównał do "zdrady tego, kim jesteśmy jako Amerykanie".
Obama kilkakrotnie podkreślił, że Waszyngton nie podjął jednostronnej decyzji, lecz bierze udział w operacji jako członek międzynarodowej koalicji, m.in. obok Wielkiej Brytanii, Francji, Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Już w środę kontrolę nad akcją przejmie NATO, a USA przypadnie rola pomocnicza. Dostarczą m.in. informacji wywiadowczych, wsparcia logistycznego oraz zablokują system komunikacji sił reżimu. Nie wyślą natomiast wojsk lądowych.
Jak zapowiedział prezydent, we wtorek w Londynie sekretarz stanu Hillary Clinton weźmie udział w dyskusji nt. środków politycznego nacisku na Kadafiego i wsparcia przekształceń, które dałyby Libijczykom "przyszłość, na jaką zasługują".
Obama odparł zarzuty, że ekspedycja wojskowa przyszła za późno. Przypomniał, że jej rozpoczęcie zajęło 31 dni, podczas gdy w targanej wstrząsami Bośni w 1990 roku - ponad rok.
W nawiązaniu do trwającej w Ameryce debaty na temat sprecyzowania celów interwencji i terminu jej zakończenia, prezydent powiedział, że byłoby błędem powtórzenie scenariusza irackiego, gdzie zmiana systemu trwała osiem lat, pochłonęła tysiące ofiar wśród Irakijczyków i Amerykanów oraz kosztowała prawie bilion dolarów. "Nie możemy sobie pozwolić na powtórzenie tych błędów" - tłumaczył.
"Niewątpliwie dla Libii i świata będzie lepiej, gdy Kadafi zostanie odsunięty od władzy. Razem ze światowymi przywódcami przyjąłem ten cel i będziemy do niego dążyć za pomocą środków niemilitarnych" - argumentował prezydent. USA nie powinny dyktować tempa i zakresu libijskich zmian, "mogą to zrobić tylko ludzie w tym regionie" - przekonywał. Nie podał jednak terminu wycofania amerykańskich wojsk z Libii.