Piękne życie Wojciecha Kilara. Gdy komponował, karmił się tęsknotą do Boga

Wojciech Kilar nie tylko tworzył genialną muzykę, ale i całym swoim życiem dawał świadectwo wiary.

Dla niego samego, jak mi mówił, istotniejsze było to, że ktoś go postrzega jako dobrego człowieka niż jako wybitnego kompozytora, bo to będzie brane pod uwagę w rachunkach prowadzonych w niebie. Kiedy dowiedział się, że po naszej rozmowie „Harmonia ducha” kilku czytelników napisało, iż zbudowani jego świadectwem poszli po latach do spowiedzi, wzruszony powiedział: „Myśli pani, że najważniejsza jest moja muzyka, ale to błąd – najważniejsze, że ktoś za moją sprawą zbliżył się do Boga”. Za najpiękniejsze słowo świata uważał „miłość”. Miłość do ludzi, którym po cichu przez lata pomagał, nie chwaląc się tym, ale przede wszystkim miłość do ukochanej żony Barbary z domu Pomianowskiej dawała mu napęd do komponowania. Lubił przypominać słowa z „Boskiej komedii” Dantego o znaczeniu siły „wprawiającej w ruch słońce i gwiazdy”. Zainspirowany nimi skomponował „Sinfonia de motu”.

W Katowicach

Zapisał się w historii muzyki „Krzesanym”, „Angelusem”, „Mszą dla pokoju” i wieloma innymi, granymi w ważnych salach koncertowych utworami. Tytuły jego dzieł z zakresu muzyki poważnej, którą lubił nazywać „czystą”, można mnożyć. Choć dla wielu jest przede wszystkim wyjątkowym autorem kompozycji filmowych do „Pana Tadeusza” Wajdy, „Draculi” Coppoli, „Portretu damy” Campion, „Rejsu” Piwowskiego, czy „Życia rodzinnego” swojego przyjaciela Zanussiego, którego wszystkie filmy zilustrował muzycznie. Sam uznawał układanie muzyki filmowej za pracę podrzędną wobec działań reżyserskich, przekonany, że najważniejszy jest reżyser, potrafiący ulepić film z gliny scenariusza, zdjęć i dźwięków. Kiedy już był uznanym twórcą, nie uległ modzie bycia celebrytą – rzadko bywał na imprezach muzycznych i, jakby nie dbając o popularność, stronił od dziennikarzy. Sławnych reżyserów, którzy zamawiali u niego muzykę filmową, zapraszał do swojego domu przy ulicy Kościuszki 165 w Katowicach. Zapytany kiedyś, jak powstają takie piękne kompozycje, odpowiedział: „Wystarczy mieszkać w Katowicach”. To miasto wybrał na swoje miejsce na ziemi, choć urodził się we Lwowie 17 lipca 1932 r. Z ojcem Janem Franciszkiem, z zawodu lekarzem, i matką Neonillą, aktorką, musiał go opuścić na fali powojennych przesiedleń. Nigdy tam nie wrócił, nie chcąc się konfrontować z narzuconą przez sowieckiego okupanta rzeczywistością. Jako dziecko nie za bardzo przykładał się do gry na fortepianie na zajęciach u panny Reissówny. Jednak kiedy w latach 1946–1947 zamieszkał z rodzicami w Rzeszowie, kontynuował naukę w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej nr 2. Gdy w 1947 r. rodzina przeniosła się do Krakowa, do 1948 r. uczęszczał tam do Państwowego Liceum Muzycznego, a edukację na poziomie szkoły średniej zakończył w 1950 r. w Liceum Muzycznym w Katowicach. W 1955 r. został absolwentem Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach, gdzie jego mentorką była prof. Władysława Markiewiczówna.

Przeznaczone

Kiedy ktoś przy nim mówił, że coś mu się zdarzyło przypadkowo, przerywał, cytując zaprzyjaźnionego księdza Stanisława Bistę: „Przypadek to jest to, co nam przypada od Pana Boga”. Uważał, że takie właśnie nieprzypadkowe było przeznaczone mu życie. Pierwsza część tytułu mojej książki o panu Wojciechu: „Takie piękne życie. Portret Wojciech Kilara” jest odniesieniem do jego zwierzenia. Powiedział mi, że każdego dnia przed snem dziękuje Panu Bogu, że dał mu takie piękne życie. Musiał to robić także przez trzy miesiące ciężkiej choroby, którą zdiagnozowano u niego 1 września 2013 r. Kiedy przywieziono go do domu z Instytutu Onkologii w Gliwicach, umęczonego radioterapią, też się tak modlił, nie wyrzekając się ani nie buntując, aż do śmierci 29 grudnia tegoż roku.

Całe życie przywiązywał ogromną wagę do sztuki, tak że nawet podczas naszego pierwszego spotkania przez chwilę dałam się zwieść, iż bardziej fascynuje go „Kobieta z perłą” Jana Vermeera van Delft niż żona Barbara. Opowiedział mi wtedy, że kilka razy specjalnie pojechał, by podziwiać ten obraz w Muzeum Mauritshuis w Hadze: „Zawsze kiedy wchodzę do tamtej sali, patrzy na mnie w ten sam sposób. Wiem, że ona żyje, choć rozdzieliły nas wieki. To niekoniecznie mój typ kobiecej urody, ale prawie jestem w niej zakochany”. Po tych słowach mogłam mieć wrażenie, że skoro dzieło sztuki potrafi tak przyciągnąć jego uwagę, to rzeczywistość znajduje się na dalszym planie. Ale kiedy innym razem zapytałam, co jest dla niego w życiu najważniejsze, uśmiechnął się wyrozumiale: „Najważniejsza jest miłość do żony. Muzyka jest na drugim miejscu, najważniejsze jest życie”.

Jej dłonie

W Barbarze zakochał się od pierwszego wejrzenia na schodach Akademii Muzycznej w Katowicach, ale potem – jak twierdził – miał pisane, by przejść przez okres, który kwitował krótko: „Wino, kobiety i śpiew”. Pobrali się, kiedy miał 33 lata. Z wykształcenia muzyk i pianistka, stała się jego pierwszym recenzentem i muzycznym doradcą, ale przede wszystkim przewodniczką życiową. Przyznał, że dużo się nacierpiał w latach, kiedy odwlekali ślub, a potem przez jakiś czas to on zadawał żonie cierpienie. Jak podkreślał, własnym przykładem, bez upominania, starała się go zmienić. Kiedy za często zaglądał do kieliszka, przestała spożywać alkohol, a widząc, jak rzadko chodzi do kościoła, jeszcze gorliwiej uczestniczyła we Mszach św. Nie pozostał wobec tego obojętny i powtarzał, że to jej zawdzięcza nowe życie: „Przez lata mnie uczyła, że najważniejszy jest drugi człowiek. Pilnowała, żeby nie budować mi ołtarza. Nie byłem traktowany jak otoczony kultem mistrz, któremu trzeba wybaczać, znosić jego humory, ale jak normalny domownik, który musi zajmować się zwykłymi sprawami. Od niej całe życie uczyłem się skromności i jako artysta nie wybrałem jakichś tam Hollywoodów”. Śmiał się, że w zwalczaniu pychy paradoksalnie pomogło mu też, iż otrzymał ponad sto nagród, w tym Order Orła Białego. Okazując dystans do splendorów, zastawiał trofeami blaty szafek w kuchni i wieszał je w korytarzu. Kiedy przez kolejne Wigilie po śmierci jego żony dzwoniłam z życzeniami, zwykle na koniec, zapominając, co miał mi zwyczaj odpowiadać, pytałam: „Jest pan w domu sam?”. Ale natychmiast się poprawiałam: „To znaczy z żoną?”. „Tak, z żoną” – słyszałam, jak uśmiechał się do słuchawki. Kiedy zmarła, za najcenniejszy przedmiot w domu uważał stare kuchenne sito, plastikowe, lekko wygięte, pęknięte, bo ono najbardziej pamiętało jej dłonie.

Jak łania

Kiedy po jego śmierci jakiś dziennikarz zapytał mnie, co dało mi 20 lat przyjaźni z kompozytorem, odpowiedziałam, że przychodziłam do niego się nawracać. Pamiętam, jak mówił mi z przekonaniem: „To, że jest Bóg, nie może ulegać żadnej wątpliwości. Nie ma co dyskutować, czy On jest, czy Go nie ma, jest jedna pewność: On istnieje! Wierzymy w Chrystusa, Jego wcielenie, Matkę Bożą, w życie wieczne. Wiara w Boga pozostaje poza dyskusją”. O swojej wierze opowiadał mi, cytując Psalm 42: „Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże”. Nie krył, że komponując, karmi się tą tęsknotą. Dał tego wyraz, tworząc „Missa pro pace” i wszystkie inne, można rzec, religijne utwory. Z dumą pokazał mi kiedyś list od Jana Pawła II, przysłany po wykonaniu jego Mszy w Watykanie. Papież napisał, że słuchających ją wypełniła harmonia ducha. Nie wstydził się przyznawać, prowokując złośliwe uwagi, jaki z niego dewot, że codziennie czyta brewiarz i nosi różańce w kieszeni każdej marynarki i kurtki. Podkreślał znaczenie, jakie miała dla niego Jasna Góra: „Przedtem moje poszukiwania przypominały chodzenie po mieście podobnym do Rzymu. (…) A tu uliczka, która prowadzi w upatrzonym przeze mnie kierunku, skręca i nagle wyprowadza mnie poza miasto. Miałem wyjść na Kapitol, a wyszedłem na podmiejskie śmietnisko… Jasna Góra uchroniła mnie przed wejściem w ślepą uliczkę”. Odkrył ją na początku lat 80. XX w., kiedy pojechał tam zaproszony na wernisaż przyjaciela Jerzego Dudy-Gracza. Potem w tym sanktuarium świętował wszystkie urodziny i rocznice ślubu; miał nawet za klauzulą swoją celę.

Był przekonany, że dowodem na istnienie Boga jest też piękno muzyki Bacha i Mozarta. Że stany mistyczne, w które nas przenosi, są dla słuchających ogromnym pocieszeniem. „Piękno zawsze było pocieszeniem dla żyjących na tym świecie” – powiedział mi. „To Norwid napisał: »Cóż wiesz o pięknie? Kształtem jest miłości«”. Dziś muzyka Kilara też nam je daje.•

 

PKN ORLEN, partner publikacji, jest też Mecenasem Teatru Wielkiego Opery Narodowej. W tym miejscu często rozbrzmiewa muzyka Wojciecha Kilara.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Barbara Gruszka-Zych