O Wincentych Pstrowskich Kościoła i Bogu – wielkim żebraku, który pojawia się i znika, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz
Michał Zioło - przez 15 laty był dominikaninem. W 1995 roku został trapistą. Mieszkał w Kamerunie, Maroku, Algierii. Od 9 lat modli się we francuskim klasztorze w Aiguebelle. Autor wielu książek. Za „Listy do Lwa” otrzymał nagrodę Feniksa. Właśnie w wydawnictwie „W drodze” ukazał się jego „Dziennik Galfryda”.
Marcin Jakimowicz: Ile czasu zajmuje dziś Ojcu skopanie ogródka?
o Michał Zioło: Hm?
Dominikanie opowiadają: Michał trafił od nas do trapistów. Miał skopać ogródek. Miał na to 4 godzinki. Skopał w godzinę i mówi: „Teraz się wykąpię, poczytam książkę”. Klasyczny dominikański punkt widzenia: wszystko, co mi przeszkadza czytać, jest niebezpieczeństwem. A przełożony mówi: „A gdzie się śpieszysz? Przerwij sobie po dwóch sztychach łopatą. Popatrz: drzewko kwitnie, skowronek świergoli. Masz aż cztery godziny!
– Tak, pamiętam (śmiech). To było objawienie! Może ja pod spodem jestem dominikaninem? I nim zostanę? To była pierwsza szkoła, pierwsza miłość, matka. A matki się człowiek nie wypiera. Zostały we mnie nawyki do pewnego optymalizowania działań (śmiech). Nowicjat u trapistów był dla mnie świetną szkołą niespieszenia się. Tam praca nie jest zadaniem do wykonania, ale celebracją, na której coś tam należy usłyszeć. Nie zawsze jest to Pan Bóg. Czasem są to ptaszki.
Ale kopać aż 4 godziny?
– My pracujemy, by skończyć, a tam się pracuje, aby utrzymać pewien rytm życia. Życie trapistów powinno odznaczać się równowagą. Benedykt mówi, aby we wszystkim, co się robi, zachować umiar. To jest generalna zasada tej duchowości. Umiar. Ta konowalska metoda, by pracować trochę wolniej, jak na dłoni demaskuje, gdzie znajdują się nasze rany, gdzie czają się pokusy.
Tym bardziej że jest to kopanie ogródka, którego zza murów i tak nikt nie widzi…
– I który potem może być przemieniony na składowisko rzeczy niepotrzebnych.
I nie pęka wtedy serce? Pół roku harówki na nic?
– Serce nie pęka, raczej człowieka cholera bierze… Tyle roboty zmarnowali! To na początku. Drugi etap jest taki, że człowiek zaczyna nad sobą płakać. Siedzi, lituje się, rozdrapuje rany. Przychodzi pokusa, by ten pierwotny gniew, adrenalinę, która w nas była, przemienić w takie szlochanie nad sobą.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz