O pracy misyjnej na Ukrainie, zagubionym pokoleniu i radościach duszpasterza z biskupem Marianem Buczkiem, koadiutorem diecezji charkowsko-zaporoskiej, rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Barbara Gruszka-Zych: Niektórzy nie mogą uwierzyć, że duszpasterzuje Ksiądz Biskup w diecezji misyjnej.
Bp Marian Buczek: – Dziwią się, co to za misje w Europie. A przecież tu, jak na innych terenach misyjnych, jest wielu niewierzących, mało księży, którzy muszą żyć jak traperzy, niewiele świątyń, duże odległości od parafii do parafii, ogólnie – bardzo trudne warunki. Choć po latach przyzwyczailiśmy się i np. 300 km do konkatedry w Zaporożu to dla nas żaden problem. Pytają, jaką mam tu kurię. A ja mówię – jeden pokoik dla gości. We Lwowie kard. Jaworski kupił maleńki kilkupokojowy domek, stojący obok muzeum Iwana Franki. Jak przyjeżdżają do niego goście, to biorą muzeum za jego rezydencję. Nie wierzą, że kardynał mieszka w takiej klitce. Nieraz biskupi z Zachodu pytali mnie, jak tu wytrzymujemy. Odpowiadałem, że jesteśmy dla ludzi, warunki materialne się nie liczą. Nikt tu jeszcze z głodu nie umarł, nikt nie mieszka w samochodzie. I trzeba podkreślić, że tu się sprawdza i przydaje celibat, księżom samotnym łatwiej się utrzymać.
Pięć lat temu powstała diecezja charkowsko-zaporoska. Od czego trzeba było zaczynać?
– Właściwie od zera. Każdy biskup czy proboszcz najpierw stara się zdobywać wspólnotę, dopiero potem zajmuje się budową czy remontowaniem kościoła, sali katechetycznej, a na końcu mieszkania. Na zachodniej Ukrainie po ciężkich staraniach odzyskujemy dosyć duże, mocno zrujnowane świątynie, ale wiernych jest mało. Nieraz zaczynaliśmy od Mszy dla pięciu osób, po kilku latach przychodziło ich kilkaset, a czasem kilka tysięcy. Niektórzy kapłani z Polski, przyzwyczajeni do tłumów, wysiadali psychicznie, bo nie umieli sprawować sakramentów dla garstki wiernych. Moja obecna diecezja obejmuje jedną czwartą Ukrainy, zamieszkaną przez około 20 mln osób. Według szacunków, jest wśród nich 50 tysięcy rzymskich katolików. Trzeba pamiętać, że przez 70 lat na tych terenach nie było ani jednego czynnego kościoła katolickiego.
Jak to się odbiło na życiu mieszkańców?
– To teren mocno areligijny. Dawniej był tu materializm teoretyczny, teraz praktyczny. Dla ludzi, którzy nie mają sumienia religijnego, liczy się tylko to, co zewnętrzne, pieniądze, które można zdobywać wszystkimi dostępnymi sposobami. Kiedy tu przyjechałem, najbardziej zaskoczyło mnie, że ludzie dziwili się, słysząc, że gdzie indziej istnieją długotrwałe, nierozerwalne małżeństwa z dziećmi z jednego związku. Kiedy w czasie katechez przedmałżeńskich ksiądz mówi o nierozerwalności małżeństwa, to słuchacze zwykle podają tysiące przykładów, że ich znajomi rozstali się po kilku miesiącach. Tu widać zderzenie dwóch światów.
Kościół przypomina, co jest najważniejsze.
– Dlatego nie idziemy w działalność polityczną, ale czysto duszpasterską. Ważne, aby w tych ludziach odrodzić moralność. Szczególnie w wielkich zagłębiach przemysłowych, gdzie rozwijał się przemysł górniczy, hutniczy, energetyczny, ludzie przyzwyczaili się, że po wyjściu z pracy piją wódkę, oglądają telewizor, śpią. Nawet w niedziele nie utrzymywali żadnych kontaktów rodzinnych. Rodzice przebywają-cy cały dzień poza domem zostawiali dzieci na ulicy, dlatego jest ich tam więcej niż gdzie indziej. Kiedy spotykamy się z przedstawicielami tutejszych władz, zawsze słyszymy prośby skierowane nie tylko do duchowieństwa katolickiego, żeby odrodzić w tych ludziach moralność. Szef więziennictwa na Ukrainie powiedział do kapłanów, że ich obowiązkiem jest wejście do sumienia młodych przestępców, bo dopiero wtedy oni wejdą do niego z prawem Ukrainy. Nie miał wątpliwości, że to może udać się tylko Kościołowi. Nawiasem mówiąc, ostatnio w więzieniach Ukrainy zaczęło pracować kilkunastu kapelanów. Opowiadają, że więźniowie powoli się zmieniają.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z biskupem Marianem Buczkiem