O cioci Stefie, szacunku dla ojca i miłości z Pawłem Królikowskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Paweł Królikowski jest aktorem filmowym i teatralnym, realizatorem telewizyjnym. Odtwórca roli Kusego w serialu „Ranczo”. Urodził się w Zduńskiej Woli. Jego brat Rafał i żona Małgorzata Ostrowska także są aktorami. Najstarszy syn Antoni również wystąpił w kilku filmach
Barbara Gruszka-Zych: Lubi Pan wychodzić na plan?
Paweł Królikowski: – Nieraz ostatnią rzeczą, którą lubię, jest granie. To ciężka praca – wymaga wysiłku i stałej koncentracji. Gramy zespołowo i czasem wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale brakuje tego czegoś, co tworzy potrzebną atmosferę. Każdy dzień bywa inny. Nie znoszę, jak w tej materii ktoś opowiada o swoim zawodowstwie. Przeważnie ci, którzy to mówią, to zawodnicy, a nie zawodowcy. Niekiedy zamiast grać, wolę zrobić… półkę. Ostatnio brakowało mi jednej półeczki w takiej nadstawce nad biurkiem. Myślałem o tym kilka dni. Miałem już pomysł na przycięcie szkła, a w końcu przypomniałem sobie, że mam drewniane pudełko na wino i zasuwka w nim jak ulał pasuje na tę półkę. To dopiero prawdziwa twórczość.
Ale Kusego z serialu „Ranczo” lubią widzowie, i Pan chyba też?
– To jest jedna z moich najulubieńszych ról. Bardzo lubię tubylców z Wilkowyj, czyli Jeruzalu, i sam się tam dobrze czuję jako tubylec. Ale Kusy nie istnieje sam. Wokół niego jest cały świat, który tworzą Robert Brutter i Jerzy Niemczuk – autorzy scenariusza, Wojtek Adamczyk – reżyser, a przede wszystkim Ilona Ostrowska oraz inni koledzy aktorzy. „Ranczo” to najatrakcyjniejsza wyspa z archipelagu innych seriali. W pracy wymagam więcej od innych niż od siebie (śmiech). Staram się dużo dawać i jest mi przykro, jeśli ktoś nie umie tego docenić. Nie mam przyjaciół, kumpli, tylko rodzinę. Z żoną Małgośką mamy kilka osób, z którymi jesteśmy zżyci, dzielimy się troskami, a nawet pomagamy sobie finansowo. Ale nie lubię nadużywać słowa „przyjaciel”.
Urodził się Pan 1 kwietnia, tak jak Pana ciocia Stefa.
– To moja ulubiona ciocia – siostra babci z Jasionowa, położonego w Podkarpackiem, między Brzozowem a Krosnem. Jest już po osiemdziesiątce, nie miała łatwego życia, ciężko pracowała, miała gospodarstwo, dużo dzieci, a zawsze była uśmiechnięta. To mama mojego ukochanego wuja Stasia, który jako 18-latek zginął przygnieciony ciągnikiem. Mnie, wtedy 6-latka, traktował jak młodszego brata. W prezencie wystrugał mi karabin, miecz i sztylet z lipowego drewna. To dopiero była frajda! Dziś z perspektywy tego, co wiem o chowaniu dzieci, zaryzykowałbym stwierdzenie, że babcia i wujek kochali mnie.
Podobno był Pan mocno rozwydrzonym dzieckiem.
– Rzeczywiście, potrafiłem chodzić po suficie, ale za to gadałem bardzo dużo i wyraźnie. I wszystko, co czytała mi mama Jadwiga, umiałem na pamięć: „Rogaliki króla Jana”, „Małpkę Fiki Miki”, „Koziołka Matołka”, „Awanturę o Basię” Mama była nauczycielką, na początku uczyła WF-u, a potem biologii w mojej rodzinnej Zduńskiej Woli. Przez 6 lat, kiedy byłem jedynakiem, czytała mi książeczki. Potem urodzili się brat i siostra.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
rozmowa z Pawłem Królikowskim