Tytuł filmu to reżyserska prowokacja, a religijne odniesienia sugerują treści, których w filmie nie znajdziemy.
Z filmem Marcina Wrony jest podobnie jak z mieszkaniem, w którym mieszka para bohaterów filmu, Michał i Magda. Znajdziemy tam wszystko, co potrzebne do życia, i to w najlepszym gatunku. Jest duże i funkcjonalnie urządzone, ale jednocześnie emanuje chłodem. Czujemy, że czegoś tu brakuje. Odnosimy wrażenie, że w tych luksusowych wnętrzach bohaterowie dramatu duszą się i czują się nieswojo. Ale i tak stanowi dla nich swoisty azyl, bo każde wyjście na zewnątrz okazuje się krokiem w świat niosący realne zagrożenie.
Dzieło pęknięte
Marcin Wrona jest reżyserem utalentowanym, który realizując filmy, myśli o widzu. „Chrzest”, w porównaniu z jego nakręconym rok wcześniej nieco chropowatym pełnometrażowym debiutem „Moja krew”, jest krokiem naprzód. Od strony formalnej film wydaje się dopracowany w każdym szczególe. Poczynając od zręcznie skonstruowanego, do pewnego momentu, scenariusza, który dzięki reżyserskiej inwencji jeszcze bardziej zyskuje na ekranie. Intrygująca fabuła wciąga widza, a znakomite zdjęcia Pawła Flisa potęgują klaustrofobiczny klimat opowieści. Wrona ma też szczęśliwą rękę do aktorów. Tomasz Schuchardt w roli Janka jest odkryciem, a Adam Woronowicz po raz kolejny potwierdził, że obecnie jest najbardziej wszechstronnym polskim aktorem filmowym.
Dlaczego więc mimo tylu formalnych zalet niepokojący film Marcina Wrony jest dziełem pękniętym? Nie dlatego, że powtarza, chociaż w innej konfiguracji i bardziej atrakcyjnej formule, schemat swojego debiutu. W „Mojej krwi” ogarnięty obsesją pozostawienia po sobie śladu na ziemi, nieuleczalnie chory bokser szukał zastępcy, który po śmierci miałby się zaopiekować rodziną bohatera. Ani też dlatego, że w dramat gangsterski, bo ostatecznie film wpisuje się w ten gatunek, usiłował włożyć treści, jakich ten nie potrafił unieść.
Przecież w każdym gatunku można znaleźć przykłady dzieł, które z powodzeniem niosły, często nie bezpośrednio, filozoficzne czy religijne przesłanie. Przede wszystkim z powodu niezrozumienia czy też świadomego przestawienia znaczenia, jakie wiążemy z pojęciem chrzest. A chrzest stanowi oś, wokół której koncentruje się akcja filmu, rozgrywającego się w ciągu siedmiu dni tygodnia, od poniedziałku do niedzieli. Ma przydawać filmowi znaczeń, jakich ten nie posiada. Reżyser serwuje też widzowi kilka mocnych, niezwykle brutalnych scen, moim zdaniem całkowicie niepotrzebnych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz