Byłem na koncercie U2. Gdzie? W kinie.
Rozczarowani? A ja wręcz przeciwnie. Bo czułem się tak, jakbym faktycznie uczestniczył w południowoamerykańskiej trasie zespołu. Inni chyba też tak się czuli, skoro nawet brawo bili.
Bono jak Pavarotti
A wszystko za sprawą technologii 3D, która pozwala spojrzeć w głąb obrazu. To dzięki niej ręka Bono mogła nagle wysunąć się w moim kierunku, a tłum falujący pod sceną sprawiał wrażenie, jakby znajdo-wał się na kinowej widowni. Oczywiście to nie pierwszy film tego typu. W większych miastach Polski już od kilku lat znajdują się kina wyświetlające trójwymiarowe obrazy. Do tej pory były to jednak zazwyczaj błahe historie albo wręcz filmiki bez fabuły, prezentujące możliwości tej technologii przez np. obserwację dna morskiego. Tym razem otrzymaliśmy niezwykły dokument, zapis emocji, który sprawia, że widza (i słuchacza) przeszywa dreszcz już przy pierwszych dźwiękach. I tak zostaje do samego końca, przez 86 minut. Czasem tylko napięcie rośnie… Pewnie, że piszę z pozycji kogoś, kto na piosenkach U2 się wychował. Ale dziwnym trafem moja narzeczona, która na co dzień słucha zupełnie innej muzyki, przeżywała ten film podobnie. I ludzie, którzy siedzieli przed nami i za nami – też. W czym zatem tkwi tajemnica silnego oddziaływania tego dokumentu? Przede wszystkim – jednak! – w samej muzyce i osobowościach artystów. Niezwykła jest energia, którą tych czterech mężczyzn, zbliżających się już do pięćdziesiątki, potrafi wykrzesać z prostego instrumentarium: gitary, basu, perkusji, czasami klawiszy. No i co ten Bono robi ze swoim głosem! W oryginalnej wersji piosenki „Miss Sarajevo” gościnnie śpiewał Luciano Pavarotti. Teraz partię wielkiego tenora wykonał wokalista U2. Zabrzmiało to… co najmniej porównywalnie.
Jahwe, czekam na świt
Trzeba zaznaczyć, że trójwymiarowy obraz okazuje się świetnym współpracownikiem dźwięku. Pomaga odbierać go bardziej selektywnie, wyławiać partie poszczególnych instrumentów. Kiedy oko widzi „wystające” z ekranu statywy, gryfy, poszczególne części perkusji, ucho zaczyna nasłuchiwać: teraz The Edge gra wysokie dźwięki, bas Claytona buczy, o! a teraz Larry uderza w werbel, a teraz w talerz. To pewnie taka psychologiczna sztuczka. Ale działa. A do tego ta cała oprawa, podobno najdroższa ze wszystkich opraw, jakie fundują sobie rockowe sławy. Olbrzymie ekrany, na których uczestnicy koncertu obserwują nie tylko muzyków, ale także animacje korespondujące z treścią poszczególnych utworów. Pomosty, które pozwalają artystom stanąć pośrodku tłumu i grać swoje partie w oddalonych od siebie punktach widowni. To robi wrażenie, ale na nic by się zdało, gdyby U2 było grupą śpiewającą o niczym. Bono od zawsze lubił zabierać głos w sprawach społecznych: pisał o sytuacji w Irlandii Północnej („Sunday Bloody Sunday”), stanie wojennym w Polsce („New Year’s Day”), apelował, by umorzyć długi krajów Trzeciego Świata. Z autoironicznym dystansem odnosił się do świata popkultury. Najbardziej jednak poruszają te jego teksty, w których opowiada o swojej wierze. Niekoniecznie wtedy, gdy mówi: „Jesus, Jew, Mahomet is true”, bo choć rozumiem intencję zawartą w znaku „coexista” (współistnienie), widniejącym na opasce wokalisty, to zrównanie chrześcijaństwa, judaizmu i islamu jako „prawdy” wydaje mi się zbytnim uproszczeniem. Ale jeden z ostatnich obrazów filmu – różaniec wiszący na statywie mikrofonu – ukazuje wyraźnie, że Bono wybiera drogę chrześcijaństwa. A kiedy pojawiają się napisy końcowe, słyszymy przejmujące słowa piosenki: „Jahwe, Jahwe, wciąż czekam na świt (…) Weź to serce i je skrusz”.
U2 3D reż. Catherine Owens, Mark Pellington; wyk.: Bono, The Edge, Adam Clayton, Larry Mullen Jr.; USA 2008
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski